W jubileuszowym roku 75-lecia istnienia Muzeum Narodowego we Wrocławiu o swoim 50-leciu pracy tutaj opowiada Halina Plawgo, opiekun ekspozycji muzealnych w Gmachu Głównym MNWr.
Fot. M. Lorek
Muzeum Narodowe we Wrocławiu – ile to już lat minęło, odkąd rozpoczęła się tutaj Pani kariera zawodowa?
Przyszłam do pracy we wrześniu 1973 roku, czyli w tym roku minie równo pół wieku. Gdy zaczynałam, Muzeum szefował dyrektor Leszek Itman. Jego kadencja trwała od stycznia 1970 roku do końca marca 1983 roku. To był mój ulubiony dyrektor. W owym czasie wicedyrektorem ds. naukowych była Bożena Steinborn – przemiła i niezwykle mądra kobieta. Wciąż ją pamiętam, wiele mnie nauczyła.
Od razu pokochałam to miejsce. Siedziba muzeum była jeszcze „golutka”, czyli nieobrośnięta bluszczem. Bluszcz na fasadzie budynku zaprojektowała chyba Alina Drapella-Hermansdorfer, żona późniejszego dyrektora MNWr Mariusza Hermansdorfera. Muszę przyznać, że nie potrafiłam pracować nigdzie indziej – choć rozstawałam się z Muzeum, to nie na długo.
Proszę zdradzić, dlaczego?
Bo kocham to miejsce i uwielbiam pracujących tu ludzi. To po prostu moje miejsce. Mój dom.
Dom i życie związane z Muzeum…
Pracując tu, urodziłam dwóch synów. Jeden z nich, Paweł, pracuje dziś w Muzeum – jest montażystą wystaw. Miłość do Muzeum widocznie przekazałam mu w genach.
W którym dziale rozpoczęła Pani pracę w Muzeum?
Zatrudniłam się dość wcześnie, jeszcze jako dziewiętnastolatka. Na początku byłam telefonistką, potem pracowałam w kadrach oraz trochę w administracji, najdłużej jednak w sekretariacie.
Kilka lat temu przeszłam na emeryturę, ale wróciłam do muzeum i teraz jestem opiekunem ekspozycji muzealnych.
Z wczesnych lat pracy pamiętam czasy, kiedy księgowość liczyła wszystko jeszcze na olbrzymich liczydłach. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak te panie przebierają tymi koralikami i wszystko im się zgadza! Kierownikiem administracji był wtedy przedwojenny hrabia Koziebrodzki (już nie pamiętam imienia), który zawsze siedział na środku pokoju i miał przepięknie rzeźbioną laskę. Zachwycałam się jego zamaszystym kaligraficznym pismem.
W trakcie tych lat chyba wiele osób Pani pamięta?
Tak, bardzo wiele. I wiele sytuacji, które w tamtych czasach były normą. Na przykład dyrektor Muzeum w latach 1952–1953 i 1959–1962 Zbigniew Hornung jeszcze w latach 70. mieszkał w tym budynku – zajmował pomieszczenia obok dzisiejszego sekretariatu. Był już wtedy starszym panem, bardzo miłym. Przychodził do wspólnej kuchni w domowych kapciach. Na początku byłam tym zaskoczona, bo w tamtych czasach zachowywało się w kontaktach większy dystans – należało wszystkich tytułować „pani magister”, „pani doktor” i tak dalej. Teraz już całe szczęście tego nie ma, bo trochę mnie to zawsze drażniło.
W Muzeum mieszkali też państwo Kowalczykowie oraz państwo Witeccy, rodzice Jacka Witeckiego, który dziś pracuje w Dziale Metali i Zegarów. Mały Jacuś biegał wtedy po dziedzińcu muzealnym w krótkich spodenkach, a teraz dorosły pan Jacek organizuje przepiękne wystawy. Teraz rozmawiamy przy jego najnowszej wystawie „Precjoza wrocławskich bractw strzeleckich”, którą serdecznie polecam.
Ciekawią mnie Pani przyjaźnie tutaj w Muzeum. Było ich wiele?
Oczywiście! Przyjaźniłam się tu z bardzo wieloma osobami, bo ekipa była zawsze wspaniała! Pracowała tu między innymi pani Alicja Zawisza, która zajmowała się ewidencją zabytków. Przeszła przez Auschwitz, straciła tam mowę. Po wojnie skończyła studia, rozpoczęła pracę w naszym Muzeum i odrodziła się. Była bardzo wyciszona, niezwykle inteligentna. Pamiętam dużo fajnych postaci: panią Pieniążek, panią Annę Fedorowicz – to postacie nie do zapomnienia!
Najdłużej w czasie Pani pracy szefem był chyba pan Mariusz Hermansdorfer?
Tak, cudowny człowiek! Wspominam go niezwykle miło. Został dyrektorem Muzeum w moim dziesiątym roku pracy tutaj.
Wrócę zatem do tych początków. Jak kiedyś wyglądały muzealne rozmowy telefoniczne?
Jako telefonistka nie tylko łączyłam rozmowy, ale też pomagałam tym, którzy nie wiedzieli, do kogo mają się zwrócić z konkretnym zapytaniem. Pytałam, co ich do nas sprowadza, i tłumaczyłam, czym się zajmuje jakiś dział. Wiele osób rozpoznawało już mnie po głosie, zdarzało się, że dostawałam potem kwiaty. Nawiązywałam też przyjaźnie – dzięki temu na przykład w pobliskim (nieistniejącym już) hotelu „Panorama” [mieścił się przy pl. Dominikańskim – przyp. red.] na potrzeby Muzeum zawsze był dostępny pokój. Oczywiście Muzeum miało własny pokój gościnny, ale zdarzały się sytuacje, że to było za mało.
Jakich gości przyjmowaliście?
Bardzo wielu, nie sposób spamiętać wszystkich. Bywał u nas na przykład Jerzy Duda-Gracz, Wojciech Siemion, który był także etnografem i kolegą dyrektora Itmana. Poznałam mnóstwo artystów, wśród nich państwa Lachów, którzy realizowali tu sporo wystaw i wydawali wiele katalogów. Natalię Lach-Lachowicz i Andrzeja Lachowicza poznałam osobiście podczas wernisażu. Kiedy dyrektorem był Mariusz Hermansdorfer, przychodziła też do nas Magdalena Abakanowicz, przemiła osoba. Stałam „z boczku” i przy okazji pracy w Muzeum poznawałam wspaniałych ludzi. Do dziś pozostały mi z tego niezatarte wrażenia. Szczególnie zapamiętałam Władysława Hasiora, trochę się go nawet bałam, a bardziej te jego przedziwne dla mnie rzeźby. Ale był miłym człowiekiem.
Była Pani świadkiem nerwowych sytuacji podczas montażu wystaw?
Oj tak. Sporo lat temu wydarzyła się taka historia, że w holu zostały powieszone obrazy Jerzego Dudy-Gracza, które miały tytuł „Marchewka w d…”. Wówczas w dziale konserwacji pracował bardzo młody, delikatny widać chłopak, który zagroził dyrektorowi, że jeśli tych obrazów nie zdejmie, to on je zniszczy. Widocznie tak silnie sztuka na niego zadziałała. Już nawet nie pamiętam, jak to się skończyło. Ja do tej pory mam problem z odbiorem sztuki współczesnej, jakoś nigdy jej nie lubiłam i do dziś jej nie rozumiem. Mariusz Hermansdorfer był jej znawcą, zawsze pytał, czy mi się podoba to, co oglądam. Mówiłam, że nie, że nie rozumiem, czemu ludzie wpatrują się w jakąś kropkę. Wtedy się śmiał i grzmiał żartobliwie: „Halina, już tu nie pracujesz!”. Był dowcipny, dobrze się z nim pracowało.
Mówiła Pani, że na chwilę porzuciła Pani Muzeum. Ciekawi mnie, dla jakiej innej pracy?
Od zawsze praca w muzealnictwie nie wiązała się z wysokimi pensjami. Gdy byłam sekretarką, w pewnym momencie uznałam, że warto spróbować czegoś innego. Okazało się jednak, że najgorszym wyborem było pójście do pracy „rodzinnej”. Szwagier miał firmę i namówił mnie na współpracę, jednak tak tęskniłam do Muzeum, że po półtora roku musiałam tu wrócić. Mój pomysł okazał się niewypałem!
Lubi Pani to zajęcie?
Kocham! Jako opiekun ekspozycji lubię rozmawiać z ludźmi. Czasem po zwiedzeniu całego Muzeum jeszcze do mnie wracają, by się pożegnać. Zapamiętują właśnie mnie, to wielki honor. Kiedy nie mam pod opieką czasowej wystawy i pracuję przy wystawie „Sztuka europejska XV–XX w.”, wielu stałych bywalców przychodzi i zauważa, że jestem „nie na swoim miejscu”. Uwielbiam tę pracę, mimo że mam do niej daleko. 60 lat mieszkałam we Wrocławiu, ale kilka lat temu wyprowadziłam się i mieszkam w Brzegu, co mi zupełnie nie przeszkadza, choć wstaję bardzo wcześnie, żeby zdążyć do pracy. Mam dobre połączenie kolejowe, a z dworca bezpośrednio tramwaj pod samo Muzeum. Otwieram muzealne drzwi i czuję ten charakterystyczny zapach… Nie wszyscy to rozumieją, a ja bardzo utożsamiłam się z tym miejscem.
Ciekawi mnie, czy było jakieś szczególne wydarzenie w Pani zawodowym życiu?
Chyba największą nagrodą było to, co dostałam od dyrektora Piotra Oszczanowskiego etat na czas nieokreślony, co się nie zdarza, bo przecież jestem na emeryturze. Jestem przeszczęśliwa!
Dostawałam medale za opiekę nad zabytkami, za długoletnią służbę, odznaczenie „Zasłużony dla Kultury”. Mam zamiar długo pracować, bo świetnie się czuję, i nie wyobrażam sobie, że miałabym siedzieć w domu jako emerytka.
Wiem, że pod Pani szczególną opieką był muzealny dziedziniec, prawda?
Tak, w latach 80. byłam kierownikiem kina letniego, które zostało zorganizowane właśnie na dziedzińcu. Tę przygodę z kinem przeżywałam po zakończeniu dziennych obowiązków – seanse odbywały się po zmroku. Było to było pierwsze kino letnie we Wrocławiu. Sama wybierałam tytuły filmów. Najlepiej chyba pamiętam „Czyż nie dobija się koni?” Sydneya Pollacka z Jane Fondą. Zdarzały się filmy wojenne, melodramaty – te, których widzowie oczekiwali. Pytałam ich, co chcieliby zobaczyć, i szukałam wybrane przez nich filmy. A ludzie chcieli się odprężyć, okres lat 80. był trudny.
Stan wojenny na pewno był ciężki do przetrwania…
Tak, byłam wtedy w ciąży z drugim dzieckiem. Pamiętam, koło Urzędu Wojewódzkiego stały czołgi – to był straszny widok. Całe szczęście rozsądne kierownictwo stwierdziło, że „grube panie mają nie przychodzić do pracy” i mogłam wrócić do Muzeum, gdy skończy się ten najtrudniejszy czas. To było dla mnie bardzo miłe.
Osobiście najbardziej dotknęło mnie internowanie Bożeny Steinborn. Nie wyobrażałam sobie, że nie ma jej z nami. Gdy potem się spotkałyśmy, dziękowałam jej za wszystko, nawet za te trudne chwile. Przed wiele lat, kiedy przynosiłam jej jakieś pismo do podpisania, zawsze prosiła, żeby je jej zreferować. Musiałam się tego nauczyć i dzięki temu zawsze wiedziałam, co się aktualnie w Muzeum dzieje. Gdy urodziłam młodszego synka, specjalnie przywiozłam go do Muzeum, żeby właśnie jej to moje nowo narodzone dziecko pokazać.
Jak wyglądała codzienność Muzeum w latach 80-tych?
Trzeba było zanosić pisma ze scenariuszami wystaw na ulicę Dąbrowszczaków do Domu Partii. Zanim została otwarta nowa ekspozycja, trzeba ją było z „towarzyszami” uzgodnić, bo przecież istniała cenzura. Kiedy tam przychodziłam, nie cierpiałam, gdy zwracano się do mnie per „wy, towarzyszko”, a tak było najczęściej. Gdy portier pytał: „Towarzyszko, gdzie idziecie?”, zawsze mu odpowiadałam: „Ja idę do pana, a gdzie reszta idzie, nie wiem…”.
Przez te wszystkie lata Muzeum z pewnością się zmieniło. Jestem ciekawa, jak Pani to odbiera.
Tak, było sporo zmian. Muzeum się rozwija. Lapidarium ma teraz oddzielną salę, kiedyś znajdowało się w miejscu, gdzie obecnie jest kawiarnia. Z kolei sztuka współczesna została przeniesiona z Gmachu Głównego do Pawilonu Czterech Kopuł – to było jak rewolucja! Pamiętam też otwarcie Galerii na Strychu w 2011 roku, od 2018 prezentowana jest tam stała wystawa „Cudo-Twórcy”.
Mam też wspaniałe wspomnienia z Muzeum Etnograficznego, kiedy jeszcze miało swoją siedzibę przy ul. Kazimierza Wielkiego. Współpracowałam wtedy z Henrykiem Tomaszewskim, gdy przygotowywał wystawę lalek. Przesympatyczny, nawet w czasie wernisażu podziękował mi za pomoc. Z tego okresu mam zachowaną na pamiątkę puszkę po herbacie, której używał. Pamiętam też protesty w 2005 roku przeciwko przeniesieniu Etnografii z centrum na obrzeża miasta, na szczęście Muzeum znalazło piękne miejsce w pałacyku biskupim przy ul. Traugutta na Przedmieściu Oławskim. Ma już tam teraz swoich zaprzyjaźnionych widzów z sąsiedztwa.
Czy w Panoramie Racławickiej również Pani pracowała?
Nie, bywałam tam tylko jako widz. Gdy w 1985 roku po latach była otwierana we Wrocławiu, przez okno sekretariatu widziałam, jak wieziono do rotundy płótno. Na otwarciu nie mogłam wyjść ze zdumienia, że można stworzyć coś tak cudownego. I oglądałam Panoramę kilkanaście razy, bo za pierwszym razem nie da się objąć wszystkiego, dopiero po kolejnym dostrzega się niuanse.
A które wystawy lubi Pani w Muzeum Narodowym?
Cenię klasyczne wystawy: sztukę europejską, sztukę polską. Lubię obrazy Matejki – te małe i ten jego największy obraz prezentowany u nas: „Śluby Jana Kazimierza”, namalowany w 1893 roku. Wolę starsze dzieła. Bardzo lubię „Uzdrowienie paralityka” Eduarda von Gebhardta, który powstał w 1895 roku. Jestem zachwycona tym obrazem, bo artysta pokazał różne momenty z życia ludzi: jak czekają na uzdrowiciela, jak wyglądają przez okno… Porobiłam sobie zdjęcia i wykadrowałam, zawsze zachęcam zwiedzających, żeby zwrócili baczniejszą uwagę, bo na tym obrazie coś się dzieje. Czasem jednak ludzie przechadzają się po salach jak po parkowej alejce, a powinni przystanąć przy obrazie, chwilę się nad nim zastanowić. Zawsze jest potrzebny ktoś, kto podpowie. Są też warte dostrzeżenia na wystawie sztuki europejskiej trzy portrety kobiet – alegorie zmysłów. Artysta ukrył na tych obrazach swoje inicjały. Zawsze zachęcam zwłaszcza młodych, żeby ich szukali. I z frajdą widzę, jak się cieszą, gdy po chwili uważnego przyglądania się znajdują te podpisy.
Ma Pani ulubioną wystawę, może którąś Pani zapamiętała najlepiej?
Było ich tak dużo, że trudno mi wybrać jedną. Opiekuję się czasowymi wystawami. Bardzo lubiłam ekspozycję „Rewolucja w sypialni. Łóżka w XIX wieku” sprzed kilku lat. Tytuł był prowokacyjny, a sama wystawa opowiadała o początkach tego, jak pokoje sypialne odbieramy współcześnie. Niektórzy zwiedzający, szczególnie panowie, po tym tytule wyobrażali sobie nie wiadomo co i dopytywali. Kiedyś pana, który wydawał się sobie pewnie bardzo dowcipny, a mnie zirytował, zapytałam, co właściwie chciałby zobaczyć w tej sypialni za 10 złotych [koszt biletu na wystawę – przyp. red.]. Aluzję pojął, poczuł się niezręcznie i przestał dowcipkować.
Kontakty ze zwiedzającymi bywają chyba też miłe?
Kiedy pracowałam w biurze, nie miałam styczności codziennej z wystawami, a więc i ze zwiedzającymi. Teraz lubię rozmawiać z ludźmi, nie jestem opiekunką, która tylko stoi i pilnuje, żeby nie dotykać eksponatów. Chcę, żeby każdy nas odwiedzający czuł się tutaj najważniejszy, mile przywitany. I dlatego, jeśli ktoś zwiedziwszy całe Muzeum wraca, by się pożegnać i podziękować, to jest to dla mnie nagrodą.
A pamięta jeszcze Pani zakładanie kapci przed zwiedzaniem w Muzeum?
Nie, za moich czasów już tego nie było. Pamiętam, że zakładaliśmy takie filcowe kapcie, kiedy jeszcze jako uczennica przychodziłam do Muzeum ze szkołą. Kiedy przyszłam tu do pracy, panie – nazywające się wówczas „dyżurnymi” – nosiły fartuchy. Teraz jest kolorowo, choć nie jaskrawo, ale jesteśmy eleganckie.
Ciekawi mnie, czy pamięta Pani swoją pierwszą wizytę w Muzeum, kiedy przyszła tu Pani jako dziecko?
Nie, to było naprawdę dawno temu, chyba w latach 60. Pamiętam tylko tę radość, że było wyjście do muzeum i nie było lekcji, co nas, dzieci, cieszyło. Ale co oglądałam, naprawdę nie pamiętam. Teraz dla najmłodszych zwiedzających przygotowane są specjalne karty pracy, żeby się w Muzeum nie nudzili. Była niedawno wystawa czasowa rzemiosła artystycznego. Dział Edukacji przygotował specjalne broszurki. Gdy widziałam, że dzieci niechętnie oglądają stare skrzynie, dawałam im te informatorki i mówiłam, żeby szukały kluczyka czy skrzyni i rozwiązywały krzyżówkę na końcu. Rodzice spokojnie oglądali, a dzieci znajdowały pasjonujące zajęcie. Były zachwycone, gdy udało im się znaleźć kluczyk. Wiem, że dzięki temu zapamiętają, że Muzeum nie jest nudne.
Wciąż zdarza się, że trzeba kogoś upomnieć?
Niestety, tak. Na wystawę czasową są odrębne bilety, co wiąże się z tym, że muszę je sprawdzić. Kiedy mówię osobom niezorientowanym, że ich bilet jest niewłaściwy, bo upoważnia tylko do obejrzenia wystawy stałej, niektórzy zwiedzający się denerwują. Kiedyś jeden pan tak się zezłościł, że rzucił kurtkę na parkiet, nakrzyczał, że przecież ma bilet, i nie dał się przekonać, wyszedł. Zdarza się, że ktoś dotyka dzieł, ale nie pohukuję wtedy, tylko delikatnie zwracam uwagę, że nie należy tego robić, bo gdyby każdy dotknął, to co by z tych zabytków zostało?
Czy poza oczywistą pasją jaką jest Muzeum, ma jeszcze Pani jakieś inne ulubione zajęcia?
Uwielbiał słuchać muzyki. Kocham zespół Wilki i Roberta Gawlińskiego. Chodzę na ich koncerty. Lubię też Depeche Mode, Beatlesów. To ukochana muzyka, ale to, czego słucham, zależy od nastroju. Kiedy potrzebuję wyciszenia, włączam sobie np. Chopina – siedzę wtedy i palę papierosy. Jestem zapamiętałą palaczką jak moja ulubiona Maria Czubaszek. Wiem, że to niezdrowo, ale to lubię. No i oczywiście moją radością jest moja rodzina: mam wnuki, starszy latem bierze ślub, młodszy jest teraz nastolatkiem. Choć go namawiam, rzadko tutaj przychodzi, wiadomo: nastolatki mają inne pasje niż muzeum.
Na początku pandemii Muzeum było zamknięte.
Tak, były dyżury, ale mi pan dyrektor Oszczanowski powiedział, że mam nie przyjeżdżać, bo musiałabym jeździć pociągiem i narażać się na zakażenie. Tęskniłam, a syn przekazywał pozdrowienia. I kiedy wróciłam, odetchnęłam, mimo masek i obostrzeń – byłam u siebie. Dobrze mieć pracę, którą się kocha.
Już niedługo obchodzony będzie kolejny jubileusz istnienia Muzeum – czekają pewnie Panią wzruszające chwile.
Zawsze mówię koleżankom opiekunkom: my tu jesteśmy najważniejsze, bo gdybyśmy zamknęły galerie, a ludzie chcą je przecież zwiedzać, to co? I tak się śmiejemy, czekając na 75-lecie, które ma być obchodzone 13 lipca. Lubię ludzi i ludzie to czują. Liczę na to, że dyrektor mnie pochwali za wytrwałość, bo przecież, choć z niewielkimi przerwami, pracuję tu z radością 50 lat (uśmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Małgorzata Matuszewska
■ Muzealne rozmowy ➸