Rozmowy Małgorzaty Matuszewskiej:
„Piękne sploty historii ludzi i czasów”

O wystawie „Moda stanu wojennego” opowiada dr Małgorzata Możdżyńska-Nawotka, kuratorka ekspozycji.

Fot. M. Lorek

Skąd się wziął pomysł na taką wystawę w dzisiejszych czasach, które nie są tak trudne jak za peerelu, ale na pewno trudniejsze niż kilka lat temu?
Myślę, że splotło się kilka wątków. Nasze pokolenie kobiet w latach 80. kończyło szkoły średnie, studiowało, wychodziło z uczelni, zaczynało kariery zawodowe i zakładało rodziny. W szczególnych okolicznościach czasem bardzo intensywnie zajmowałyśmy się tworzeniem ubrań, dzierganiem swetrów, recyclingiem wełny kowarskiej, wytwarzaniem, często bardzo unikatowych, ubrań i akcesoriów. Naszemu wchodzeniu w dorosłość towarzyszyły wielkie wydarzenia lat 80. Czasy kryzysu, niedoborów, załamania dotychczasowej rzeczywistości to moment pokazujący moc ubrania. Pokazujący, czym tak naprawdę jest strój.

Był jakiś bezpośredni impuls, dzięki któremu błysnęła myśl: „pokażmy to w Muzeum”?
Przeżywamy wielki powrót do mody lat 80., w projektowaniu, w recyklingu. Znów angażujemy się w działalność rękodzielniczą, do czego przyczyniła się pandemia i lockdowny. To pozwoliło doprowadzić do spotkania historii i aktualności. Impulsem był pomysł współkuratorki wystawy – Marii Duffek-Bartoszewskiej, znakomitej kostiumografki i filmowczyni. W kolekcji własnej i zbiorach Centrum Technologii Audiowizualnych, gdzie się opiekuje magazynem kostiumów filmowych, miała już pewne ciekawe ubiory z lat 80. Muzeum Narodowe we Wrocławiu od kilkunastu lat również kolekcjonuje ubiory z tamtych lat, więc to stało się jądrem wystawy.

Fot. M. Lorek

Pokazujecie też mnóstwo prywatnych ubrań.
Przez kontakty osobiste mogłyśmy przekonać wiele prywatnych osób do użyczenia eksponatów na wystawę, za co jesteśmy bardzo wdzięczne. W ich domach zachowane zostały właśnie te przedmioty, które miały szczególne znaczenie rodzinne, emocjonalne. Użyczenie ich na wystawę było przejawem zaufania, ale też chęci podzielenia się osobistymi historiami z szerokim gronem odwiedzających Muzeum.

Fot. M. Lorek

I to jest kolejny wątek, który przemawiał do nas i przemówił do dzisiejszej publiczności. Bez znajomości kontekstu, osobistych historii te obiekty nie byłyby w pełni zrozumiałe. To właśnie indywidualne losy i opowieści nadają im znaczenie, umożliwiają kontakt pokoleniowy. Przy ich pozyskiwaniu na wystawę ten element był istotny. Prosiłyśmy właścicielki, by nam te historie opowiadały lub je zapisywały. Pani Barbara Kalwas z Krakowa, która kilka lat temu podarowała Muzeum bardzo ciekawą kolekcję ubrań z lat 80., napisała miniksiążeczkę. Kilkunastostronicowy maszynopis jej autorstwa wyjaśnia, dlaczego te, a nie inne ubrania z lat 80. zachowała w swojej szafie. Bo one opowiadały jakieś, może mało znaczące, ale dla nas ważne, historie. Ta myśl o indywidualnych losach bardzo nam towarzyszyła przy pracy nad wystawą.

Splot wydarzeń, jak splot kowarskiej wełny?
Pokazanie, jak w ubraniu zachowują się indywidualne losy, indywidualne historie i jak się splatają z wielką historią. To splatanie się jest bardzo ciekawe. I pięknie się przejawia w ubraniach! Wystawa jest bardzo kolorowa, artystyczna i zaskakująca. Ludzie kojarzą lata 80. ze wszechogarniającą szarością, brakiem i beznadzieją. A te ubrania pokazują, jak sobie z szarością radzić. I to jest wystawa o wolności.

Fot. M. Lorek

O czym rozmawiała Pani z właścicielkami ubrań?
Wątek często przewijający się w rozmowach dotyczył tego, że posiadanie czegoś oryginalnego dawało im poczucie pewności siebie, pozwalało przełamać kompleksy, w czasie zagranicznej podróży czuły się ubrane oryginalnie. Usłyszałam kiedyś: „gdybym została zaproszona na herbatkę do angielskiej królowej, poszłabym bez skrępowania”.
Ja sama, wspominając jak chodziłam ubrana do pierwszej pracy – Biura Studiów i Dokumentacji Zabytków – agendy przy konserwatorze zabytków – myślę, że teraz w nawet najbardziej liberalnej instytucji nie pozwolono by na taką ekstrawagancję.

Wspominam stan wojenny, wtedy jako nastolatka ubierałam się na czarno i szaro. A tu zobaczyłam barwy w pełnym rozkwicie i aż mi się dusza uśmiechnęła.
Nie ma jednej prawdy o danym okresie, zwłaszcza kiedy wchodzimy na poziom indywidualnych losów człowieka. I czasami można powiedzieć, że jest kolorowy przejaw czegoś bardzo dramatycznego. Na stałej wystawie „Cudo-Twórcy” prezentujemy przepiękny sweter zrobiony w latach 80. przez jedną przyjaciółkę dla drugiej, która emigrowała do Australii. Przyjaciółki nie wiedziały, czy i kiedy się zobaczą, ten sweter był prezentem – pamiątką, a dziewczyna, potem kobieta, przechowała go przez 30 lat w Australii jako cenną rzecz. Kiedy kilka lat temu we Wrocławiu i w Krakowie pokazywaliśmy wystawę „Modne i już. Moda w PRL-u”, obdarowana przysłała ten sweter jako dar. Dziergany zapis dramatycznej i bardzo prywatnej sytuacji jest piękny, kolorowy i bardzo artystyczny.
Trzeba znać kontekst, żeby w pełni te rzeczy zrozumieć. Starałyśmy się przy ubraniach ten właśnie kontekst wychwycić i odnotować, bo on ma zasadnicze znaczenie.

Sweter ma swoją historię, pewnie inne rzeczy także?
Na manekinie widzimy błękitną sukienkę bouclé, bardzo elegancką. Kupiła ją młoda dziewczyna, kiedy latem 1981 roku pojechała pierwszy raz w życiu na Zachód. Pojechała do Włoch, zwiedzała zabytki, kupiła sukienkę. Marzyła o przyjeździe w kolejnym roku i zobaczeniu zabytków, których jeszcze nie widziała. Wróciła i już tam nie pojechała, bo w Polsce wprowadzony został stan wojenny.

Fot. M. Lorek

Z kolei przepiękną granatową kamizelkę przerobioną z płaszcza w grudniu i styczniu kolejnego roku haftowała haftem kaszubskim dziewczyna, odreagowując gniew i rozpacz po wprowadzeniu stanu wojennego.
Czerwony jedwab na bluzeczkę został podprowadzony ze spółdzielni pracy, która dostała przydział do uszycia z niego szturmówek na pochód pierwszomajowy. Ten kawałek materiału uzyskany nie do końca legalnymi metodami trafił potem do najlepszej krawcowej, która uszyła z tkaniny bardzo elegancką bluzkę. Wcześniej trzeba było użyć podstępu i protekcji, żeby dostać się na listę kolejkową.

Nie przypuszczałam, że szturmówki szyte były z jedwabiu!
No właśnie, użycie tego szlachetnego materiału do szycia szturmówek to odbicie rzeczywistości politycznej.

Na wystawie są też ubrania noszone przez opozycjonistów?
Mamy tu koszulki bawełniane z logo Solidarności, przypinki, opaski strajkujących – przykład tego, jak moda potrafi wykorzystać liternictwo i formy języka. Taki napis na koszulce osoby ją noszącej z pewnością był też w symboliczny sposób zapisany w jej sercu.

Fot. M. Lorek

Jest też koszulka ze sławnymi literami ea – skrót zwrotu „element antysocjalistyczny” – to był młodzieżowy pomysł protestu po wprowadzeniu stanu wojennego.
Prezentowany jest również standardowy strój opozycjonisty, przykład mody na konspirę, która w kręgach antysystemowo nastawionej młodzieży była niezwykle popularna: wyciągnięty sweter, kurtka w stylu wojskowym, brezentowy plecak do przenoszenia ulotek i literatury drugiego obiegu. Co ciekawe, ta stylizacja miała swoje historyczne korzenie, bo z jednej strony nawiązywała do stylu młodzieży akowskiej, zwłaszcza w okresie powstania warszawskiego, tak jak to zostało zinterpretowane w „Popiele i diamencie” przez Zbyszka Cybulskiego. Z drugiej nawiązywała do klimatu protestów ‘68 roku na Zachodzie i w Polsce.

To bardzo szerokie historyczne tło…
Tak, miejska partyzantka spotyka intelektualistę. I myślę, że na przykładzie wielu ubrań można wskazać, jak splatają się rozmaite wątki – choćby te piękne sukienki, nazywane galeryjnymi. W latach 80. unikatowe ubiory pojawiły się w galeriach sztuki. Sukienki z farbowanej tetry, worka bawełnianego były trochę w duchu ruchów hipisowskich, kontynuowały modę lat 70. i dodawały do niej indywidualne, artystyczne akcenty, które wynikały z oddziaływania trendu obecnego wtedy w modzie światowej wearable art, czyli sztuki do noszenia. Zatem nurt mody artystycznej, indywidualnej i elitarnej spotyka kontekst historyczny, który w latach 80. w Polsce był częścią nurtu głównego. Ciekawe jest to oddziaływanie wpływów ogólnych i sytuacji miejscowej.

Fot. M. Lorek

Niewiele na wystawie biżuterii…
Zjawiskiem charakterystycznym dla pierwszego okresu po wprowadzeniu stanu wojennego był powrót do biżuterii patriotycznej, tak jak ją noszono w XIX wieku w okresie powstania styczniowego: krzyżyki, orzeł w koronie. W latach 80. był oczywiście opornik, mamy zatem znaczek z takim wizerunkiem. Jest to jednak wystawa prezentująca ubrania, zatem biżuterii niewiele.

Pamiętam z tamtych lat watowane ramiona damskich żakietów, puchate fryzury z włosów ułożonych usztywniaczami.
To efekt przenoszenia na nasz grunt mody z serialu „Dynastia”, błyszczącej, rozbudowanej, z dużymi, nadmuchanymi ramionami i fryzurami. Mody, która na Zachodzie wyrażała okres optymizmu, prosperity gospodarczej, wzrostu potęgi politycznej Stanów Zjednoczonych. W tym samym czasie w Polsce był największy kryzys, ale próbowaliśmy na swój sposób oswoić „Dynastię”.

Skąd w Polsce znany był serial?
Z prywatnych seansów wideo, a telewizja publiczna pokazała go pod koniec dekady.

„Moda stanu wojennego” obejmuje szerszy okres historyczny, prawda?
„Moda stanu wojennego” to hasło, bo wystawa obejmuje dekadę lat 80., która zaczęła się karnawałem Solidarności, szybko zakończonym wprowadzeniem stanu wojennego. Co prawda stan wojenny po kilku miesiącach został zawieszony, a w 1983 roku odwołany, ale właściwie do końca dekady trwał głęboki kryzys polityczny, społeczny, ekonomiczny – oddziałujący na wszystkie dziedziny życia, w tym na rynek odzieżowy i produkcji odzieży. Kończy się ta dekada przełomem 1989 roku, transformacją i kompletną zmianą kontekstu dla działalności gospodarczej, odzieży i mody.
Oznaki zmian były troszkę wcześniejsze, wiązały się z uchwaloną w 1988 roku ustawą Wilczka (ustawą o działalności gospodarczej, opracowaną według projektu ministra przemysłu Mieczysława Wilczka i premiera Mieczysława Rakowskiego, funkcjonującej na zasadach: „co nie jest zakazane, jest dozwolone” i „pozwólcie działać” – przyp. red.), podczas której odbyła się transformacja gospodarcza. Ona obowiązywała do roku 2000 i na jej podstawie w latach 90. zaczęły powstawać prywatne sklepy, na początku szumnie nazywane butikami, zasilane z różnych źródeł: trochę chałupniczymi wyrobami, trochę prywatnym importem. Rzeczywistość zmieniała się na przestrzeni dekady i to także pokazuje wystawa.

Co było ulubionym materiałem do tworzenia ubiorów? Dzieli się twórców na zupełnie prywatnych, którzy szyli dla siebie, przyjaciół i rodziny oraz na tych, którzy tworzyli na sprzedaż. Dziewczyny szyły sobie spódnice z pieluch i farbowały je w wielkich garach na domowych kuchenkach…
Tak, ale kreacje z tetry, czyli farbowanej pieluchowej tkaniny, pojawiały się także w galeriach, butikach. To była płynna granica. Wytwarzałyśmy barwne swetry z wełny kowarskiej…

…która była nie do zdobycia!
Zakłady pracy organizowały wycieczki do Fabryki Dywanów „Kowary”, by pracownicy mogli kupić odpady wełny w wielkich workach foliowych. Wełnę tę rozprowadzała Galeria Tkacka Na Jatkach, artyści od lat mieli kontakty z Fabryką Dywanów, bo w Kowarach odbywały się plenery sztuki tkackiej. W Galerii pojawiały się przepiękne artystyczne ubrania tkane ręcznie z wełny kowarskiej, czego przykłady pokazujemy na wystawie.

Wełna kowarska w pewnym sensie jest najcenniejszym pokazywanym tu zabytkiem?
Jest bardzo istotna, bo przerabianie jej na dzianiny było dolnośląską regionalną działalnością, ilustrującą zresztą ówczesne podejście do recyklingu, wykorzystania różnego rodzaju materiałów wydawałoby się podrzędnych. Co zresztą bardzo uwalniało wyobraźnię, bo kiedy mamy do czynienia z surowcem, którego przetworzenie wymaga bardzo dużo pracy, a jednak nie jest to coś drogocennego, to można eksperymentować. Śmiałość eksperymentu nadaje często wyraz ubraniom.

Ten artystyczny wyraz to niemal dzieła sztuki!
W kolorowe swetry wrabiano geometryczne wzory, a czasami całe dzieła sztuki – w Muzeum zobaczymy sweter z plakatem Toulouse-Lautreca czy portretem Ewy Demarczyk, inspirowany okładką płyty artystki. W galeriach też pojawiały się swetry krajobrazowe, przedstawiające skomplikowane sceny.

Fot. M. Lorek

Te rzeczy były drogie, lecz cieszyły się wielkim powodzeniem. Wielu artystów utrzymywało się z tej działalności. Czasami to wszystko nie było tworzone wyłącznie ze względów komercyjnych, ale stawało się ulubionym zajęciem określonego środowiska. Np. grupa młodych kobiety interesowała się taką działalnością, robiły sobie nawzajem te ubrania, albo jedna z nich, szczególnie uzdolniona, tworzyła dla przyjaciółek, ku ich zachwytowi.

Nie brakuje tu prawdziwych unikatów.
Na wystawie mamy piękną salę ozdobioną błękitno-kolorowym freskiem, pokazujemy w niej prace dwóch artystek, absolwentek Wydziału Ceramiki i Szkła wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, które w latach 80. zajęły się ubiorem unikatowym. Maria Antoniak, później wieloletnia scenografka legnickiego teatru, ubiorem unikatowym zajmowała się w latach 80. i na początku lat 90. XX wieku. Zofia Tkaczyk do dziś tworzy przepiękne, ponadczasowe, poetyckie kreacje. Była pionierką umiejętnego i subtelnego recyklingu ubiorów, o których nie mówiło się wtedy vintage. Wyjeżdżała do Francji, kupowała stare stroje: a to żakiecik z lat 60., a to płaszczyk z lat 30., potem je przerabiała. Ozdobione haftem, przemodelowane, zdobione malunkami stawały się przepięknymi, poetyckimi ubiorami, które do dziś zachowały wielki urok i mogą być noszone.

Fot. M. Lorek

Byleby się nie rozpadły…
Jakość tych ubrań jest taka, że one się nie rozpadają. To nie jest kontrowersyjna jakość współczesna, lecz solidne rzemiosło.

Wśród wydarzeń towarzyszących wystawie są na przykład warsztaty, gdzie można się nauczyć, jak wykorzystać różne rzeczy do tworzenia nowości w trudnych czasach.
Dziś bardzo modny jest recykling, który w latach 80. również był bardzo popularny, choć inaczej nazywany. Odmienne są jednak konteksty społeczne i kulturalne. W tamtych latach był na pewno dużo większy szacunek dla materiału – surowca, bo nie było takiej obfitości. To, jak dziś konsumujemy tekstylia, to historycznie rzecz bez precedensu. Wtedy było mniej materiałów, były bardziej pożądane, także z powodu niedostatków na rynku. Ale też znacznie większy procent ludzi potrafił własnymi rękoma coś z nimi zrobić. Na zajęciach praktyczno-technicznych w szkołach uczono szydełkowania, dziania na drutach, wszycia zamka błyskawicznego na maszynie. Można się było tego wszystkiego nauczyć od babć i mam.

Fot. M. Lorek

W moim rodzinnym domu mieliśmy pełno pism radzących, jak robić na drutach, szydełkować…
Co ciekawe, periodyki na gazetowym papierze często instruowały, jak wykorzystać to, co się ma. Tytuły „Dzianina z Resztek”, „Wszystko z Resztek” sugerowały uzupełnienie garderoby, a nawet stworzenie zasłon, serwet i różnych form dekoracji wnętrza. Z tkanin, starych swetrów, nienoszonych czapek, niemodnych ubrań tworzono rzeczy nowe. Wszystko mogło ulec przekształceniu. Autorkami tych poradnikowych wydawnictw były często znakomitości, m.in. Jadwiga Komorowska, Kalina Parol – projektantki Mody Polskiej. Książeczki wydawano w nakładach 150-, 250-, 500 tysięcy egzemplarzy! Co świadczy, jak wielkie było na nie zapotrzebowanie.

Rękodziełem można się chwalić także dziś, oczywiście jeśli umie się coś zrobić.
Ciekawe, że ponowne zainteresowanie rękodziełem wiąże się z pandemią. Na portalach internetowych w czasie lockdownów odnotowano duży wzrost zainteresowania haftem ręcznym, dzianinami, także pieczeniem chleba w domu.

Spowodowała to niemożność swobodnego poruszania się?
Nie tylko, bo zainteresowanie rękodziełem wskazuje na ważny aspekt – jego terapeutyczne znaczenie.

A w latach 80.?
Wtedy było też tak, że zrobienie czegoś własnymi rękami pozwalało zaspokoić praktyczne braki, lecz też dawało poczucie kontroli nad fragmentem rzeczywistości, która ogólnie nie sprzyjała poczuciu sprawczości. Często te czynności wykonywało się kolektywnie. Widać element społeczny w kontaktach, które umożliwiały dostanie włóczki, ufarbowanie tetry, pozyskanie prześcieradełek do dziecięcych łóżeczek, z których uszyto suknię ślubną. Aspekt odreagowania rzeczywistości, ukojenia, które przynosiła taka działalność, na pewno był istotny.
Możliwość kształtowania swojego wyglądu to przywilej człowieka wolnego. Tylko wolny człowiek może się prezentować tak, jak mu się podoba. Ta twórcza wolność, czerpanie inspiracji z różnych dziedzin sztuki, stylów artystycznych, okresów w historii sztuki, jest bardzo widoczna w tych ubraniach. Pojawiają się motywy surrealistyczne: uskrzydlone oczy, mitologiczne: pegazy, azteckie, a także przywołujące sztukę meksykańską z lat 30. XX wieku. Bardzo ciekawe, rozmaite i indywidualne.

Na wystawie są także prace bardzo uznanych projektantów?
Tak, Jerzego Antkowiaka, Grażyny Hase. Chciałyśmy zaznaczyć kontekst mody tworzonej przez profesjonalnych projektantów. I związki z Wrocławiem, Jerzy Antkowiak to absolwent wrocławskiej ASP. Grażyna Hase reprezentuje wątek galeryjny, bo już w latach 70. była projektantką – freelancerką, marzyła o założeniu własnego domu mody. Nie bardzo się to mieściło w systemie prawnym PRL, jednak uzyskała pozwolenie na prowadzenie galerii sztuki. W 1980 roku powstała w Warszawie Galeria Sztuki Współczesnej Grażyna Hase – przez wiele dziesiątków lat ważne miejsce na kulturalnej mapie Warszawy, gdzie pokazywano świetnych współczesnych artystów polskich i zagranicznych. Jednocześnie w kuchni pani Grażyna urządziła atelier i tam powstawały krótkie kolekcje ubrań, które prezentowała i sprzedawała w swojej galerii. Sprzedawała także prace młodych projektantów, ubrania i akcesoria mody. Kombinezony prezentowały sportowy, nowoczesny styl, z drugiej strony dokumentowały galeryjną stronę działalności galerii Grażyny Hase.

Fot. M. Lorek

Ile lat ma najstarsza prezentowana na wystawie praca?
Sam zakres wystawy to pokazuje. Prezentujemy rzeczy z początków lat 80. i z przełomu lat 80. i 90.

W tamtych czasach maszyna Singer służyła do szycia, raczej nie była przerabiana na stoliki. W moim rodzinnym domu tak właśnie było.
Dość często jednak te ręczne maszyny stawały się stolikami, znajdując miejsce w wielu oryginalnych wnętrzach. Koordynacja ruchu na całkowicie ręcznej maszynie (o ręcznym napędzie) była trudna, choć moja babcia szyła na starym „Singerze”.

Dziś, żeby znaleźć dobrze zaopatrzoną pasmanterię, trzeba się trochę natrudzić.
Tak. Ciekawe było w latach 80., że sztuka do noszenia wchodziła do mainstreamu, wiele zachodnich, dużych firm, zamawiało rzeczy robione ręcznie. Wiele pięknych rzeczy powstało w tamtych latach w maleńkich manufakturach, a zyskało metki wielkich firm.

Jest na tej wystawie Pani ulubione dzieło?
Owszem, i to mające dla mnie (i dla grona moich muzealnych przyjaciół) wielkie, osobiste znaczenie. To obiekt niejako otwierający wystawę – sweter inspirowany „Murami” Jacka Kaczmarskiego. Większość powierzchni pokryta jest wzorem imitującym mur, widać już pęknięcia, lecz rękaw jest gładki, jakby ręka przebiła się przez mur. To przeczucie wolności. Pomysł swetra objawił się przed laty we śnie Beacie Wieczorek. Po obudzeniu rozrysowała go na kratki, bo on tylko prosto wygląda, a wykonanie takie już nie jest – wymaga precyzji i planowania. Beata wydziergała ten sweter z wełny kowarskiej w dwóch egzemplarzach – wersji czarno-beżowo-brązowej dla siebie i biało-czerwonej dla serdecznej przyjaciółki a zarazem szwagierki Małgorzaty. W późniejszym etapie ich życia te swetry przepadły. Biało-czerwony próbowałyśmy pozyskać – został w piwnicy mieszkania, w którym nie mieszka już właścicielka – lecz nie udało nam się do tej piwnicy dostać.

Fot. M. Lorek

Małgosia Wieczorek, właścicielka biało-czerwonego swetra, nasza serdeczna przyjaciółka, wieloletnia redaktorka Działu Wydawnictw Muzeum Narodowego, zmarła kilka lat temu. Była wyjątkową osobą, cudownym człowiekiem i prawdziwą damą. Tworząc tę wystawę, często myślałam, że swetra nie ma, ale przede wszystkim nie ma Małgosi. Wraca wspomnienie jej kochanej osoby. Kiedy w pierwszej sali na blendy okienne zostało naklejone wspaniałe zdjęcie Mietka Michalaka przedstawiające długi ceglany mur więzienia przy Kleczkowskiej, na którym ktoś napisał farbą WOLNOŚĆ, odważyłam się pomyśleć, że możemy podjąć tę opowieść i dać jej świadectwo. Na podstawie fotografii, za pozwoleniem autorki oryginalnego projektu, replikę swetra wykonała Halina Maślej, świetna dziewiarka i artystka. Powstał pięknie, perfekcyjnie wydziergany sweter. Wełna kowarska nie jest dostępna, więc użyta została wysokiej jakości wełna merino. Sweter, w odróżnieniu od oryginału, jest luksusowy (wełna kowarska była „gryząca”), pokazuje symbolikę, prostotę oryginału, intencje pomysłu. Dla mnie jest ważnym świadectwem możliwości zachowania czegoś z przeszłości, dzięki miłości i pracy.

Wystawa łączy społeczności: muzealną, filmową i medialną. Pani jest kuratorką, współkuratorką jest Maria Duffek-Bartoszewska, kostiumografka, autorem zdjęć Mieczysław Michalak, prasowy fotoreporter.
Zdjęcia Mieczysława Michalaka stanowią integralną część projektu wystawy, dopowiadają drugi wątek – otoczenia, kontekstu wydarzeń polityczno-społecznych.

Wystawa pokazuje, że w tamtym czasie byliśmy społecznością, wspólnotą.
Ta wystawa jest także o mocy kobiet, wzajemnej solidarności, wsparciu i więziach wyrażanych przez ubranie. Pracując nad ekspozycją, miałyśmy znowu poczucie, że jesteśmy razem, że dostajemy wsparcie od różnych ludzi, bardzo życzliwie nastawionych do tego przedsięwzięcia. Wszystko spięło się tą klamrą.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

■  Muzealne rozmowy ➸

 

print