Ciemności i cisza, pustka dnia, w którym Muzeum Narodowe we Wrocławiu zostało zamknięte dla zwiedzających, przypomniały mi moje pierwsze spotkanie z poruszającym obrazem Pieta, autorstwa Waldemara Cwenarskiego. Praca powstała w 1951 r. przedstawia Marię opłakującą śmierć swego jedynego Syna, którego umęczone ciało niewidoczni na obrazie świadkowie zdjęli z krzyża i złożyli na kolanach zrozpaczonej Matki.
Temat przedstawiany w sztukach plastycznych już od czasów średniowiecza w ujęciu ucznia PWSSP we Wrocławiu stał się nowoczesnym za przyczyną dobranych środków artystycznego wyrazu, ale również aktualnym poprzez wyjątkową wrażliwość Cwenarskiego związaną z traumą doświadczenia wojny i rozczarowania, które przyniosły ze sobą powojenne lata.
Artysta – rozdarty pomiędzy ramami twórczości „oficjalnej”, tworzonej według wymogów szkoły i sprecyzowanych dogmatów realizmu socjalistycznego, a twórczością prywatną, stanowiącą właściwy środek wypowiedzi – przez Aleksandra Małachowskiego określony był mianem wielkiego tragika, poszukującego najpełniejszego sposobu ekspresji ludzkiego cierpienia.
Bezkresny ból, jak nad wyraz trafnie określił to Paweł Banaś – ukrzyżowanie Matki przez cierpienie Syna – oddał Cwenarski w mistrzowski sposób za przyczyną jej rozciągniętych na kształt krzyża rąk. Czerwień, przy pomocy której wykreślił postać Marii, nie pozostawia widzowi wątpliwości, że Matka nie tylko bierze udział, ale cała stała się cierpieniem Syna.
Męczeństwo Matki w odróżnieniu do Syna wciąż trwa, jej usta nie krzyczą, nie są nawet widoczne, nie byłyby przecież w stanie znaleźć słów wobec takiego cierpienia. Cwenarski, ten młody przedstawiciel pokolenia żyjącego pod piętnem okrucieństw wojny, znalazł jednak sposób, aby umożliwić wyrażenie owego cierpienia. Oto bowiem w sposób niemy, ale jakże dotkliwy, okrzyk rozpaczy wydaje całe jej ciało, które nie wyraża bólu, ono stało się bólem.
Patrząc na obraz Cwenarskiego, wydaje się nam, że śmierć odniosła ostateczne zwycięstwo. Ciemność, cisza, ból, które emanują z tego niezwykle ekspresyjnego płótna, zdają się być nie do pokonania. Patrząc na te złamane, zmiażdżone bólem postaci, na zdeformowane okrucieństwem niebo, wydawać się może, że świat wobec takiej grozy nie może być już nigdy taki jak dawniej.
Wracając jednak owego pamiętnego dnia do domu, myślałam, że podczas gdy nasz świat codziennej bieganiny zatrzymał się, natura na naszych oczach budzi się do życia, ukazując całe piękno stworzonego świata. I kiedy wróciłam wówczas myślą do obrazu Cwenarskiego, zrozumiałam, że ukazana na nim ciemność, mimo swej wszechpotężnej, wręcz przytłaczającej widza siły, nie może się utrzymać. Trzeciego dnia pokona ją przecież cudowne Światło Wielkanocnego Poranka – jak co roku śmierć, która zdawała się odnieść definitywne zwycięstwo, zostaje ostatecznie pokonana.
Obecnie jesteśmy również w czasie, w którym oczekujemy na Poniedziałkowy Poranek, na Nadzieję którą przynosi nam Zmartwychwstały.
Niech ta myśl kiełkuje w sercu nadzieją, że wszystkie ciemności w końcu przecież ustępują, zły czas przemija, po każdej zimie przychodzi wiosna, a po nocy dzień. Wszak zza ram obrazu Cwenarskiego prześwituje jeszcze niedostrzegalna na płótnie Światłość Zmartwychwstania. Teraz, kiedy myślę o tym obrazie, wiem, że choćby noc zdawała się tak ciemna, tak nieprzenikniona i przytłaczająca, musi w końcu ustąpić miejsca blaskowi poranka.
Aurelia Zduńczyk, Asystent w Dziale Grafiki Europejskiej XVI–XIX wieku
Waldemar Cwenarski, Pieta, 1951
#zoom_na_muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸