„Po prostu lubię ten muzealny zgiełk. Wiem, nie wszyscy podzielają mój zachwyt. Niektórzy stają nawet z dezaprobatą, patrząc na to, co wyczyniam. Wnioskując z ich min, śmiem podejrzewać, że gdy wracają do swoich pokoi… parzą melisę, by uspokoić skołatane nerwy moimi szaleństwami.
No cóż, gdyby tak chociaż raz na jakiś czas stanęli plecami do obrazu z twarzą zwróconą w stronę widzą, by zobaczyć ludzkie emocje, bezcenne scenki z muzealnego życia, z pewnością by ich to pochłonęło. Wszak nie ma dobrego muzeum bez harmidru, który w nim panuje”.
Przypadek krakowski
Kraków. Zimne przedwiośnie. Sławomir O. otwiera drzwi Domu Jana Matejki. Wchodzi na pierwsze piętro i kieruje się wprost do pięknie urządzonej jadalni. Pod wpływem wystroju wnętrza jego żołądek błyskawicznie uruchamia w mózgu konieczność spożycia posiłku. A że człowiek z niego skromny, więc nawet nie bierze pod uwagę, by usiąść przy stole Mistrza Jana. Wybiera ustawioną pod ścianą ławeczkę. Siada. Wyjmuje kanapeczkę i termosik. Bierze duży gryz i… w sali rozlega się głos pani opiekunki. Głos jest tak donośny, jakby mówiła przez megafon do tysiąca osób.
To jednak nie koniec historii. Otóż po szybkim spożyciu drugiego śniadania (co miało miejsce już na klatce schodowej) Sławomir O. – pchany jakaś wewnętrzną potrzebą zobaczenia domu autora Bitwy pod Grunwaldem – wraca na salony. Chyłkiem mija jadalnię i w kolejnej sali (o zgrozo!!!) czubkiem buta przydeptuje dywan.
Ależ się dzieje! Rozlegają się co najmniej trzy głosy, zbiegają ludzie, uruchamiają megafony…
Jak nie trudno się domyślić, wątpliwym bohaterem opisanych tutaj wydarzeń jest autor niniejszego tekstu. Ale mam powód, by je tutaj przywołać. Chodzi mi bowiem o aspekt oddziaływania dzieł sztuki na widza. I od razu doprecyzuję, że nie mam na myśli li tylko wzmożonej pracy soków żołądkowych.
Mówiąc: muzeum, myślimy przede wszystkim o zbiorach, jakie się w nim znajdują. Z reguły nie zajmują nas reakcje zwiedzających. Szkoda, bo dzieją się rzeczy warte uwagi. A wiem, co mówię, bo jestem edukatorem muzealnym.
Lubię kątem oka obserwować zdziwienie, zachwyt, wstręt czy przerażenie na twarzach słuchaczy. Lubię świadomość, że emocje te są związane z obcowaniem z dziełami sztuki. Wprawdzie dużo zależy od edukatora, ale to jednak zawsze dzieła sztuki są do wrażeń impulsem, pretekstem.
O dziewczynce, którą ugryzł smok
– Czujecie ten zapach? To znak, że zbliżamy się do smoka! – mówię do grupy sześciolatków. Dzieci pociągają nosami, niektóre go zatykają, a są i takie, które najwidoczniej poczuły bestię i wydają ze swoich gardełek przeciągłe „fuuuj”.
– Proszę Pana, a mnie smok ugryzł – mówi jedna z dziewczynek po tym, jak opowiedziałem im legendę o św. Jerzym.
– Smoków nie ma! – komentuje jakiś niedowiarek w grupie. Najwyraźniej jest jednak w mniejszości, bo swoją wypowiedzią wywołuje spore oburzenie wśród pozostałych dzieci.
– Malutki był – próbuje tłumaczyć się dziewczynka.
– Może być – kończę dyplomatycznie spór, nie chcąc ani potwierdzić ani zaprzeczyć sensacyjnym doniesieniom.
Przeżycie godne rycerzy
– Proszę Pana, muszą być emocje. To grupa samych chłopaków, pasjonatów rycerzy i mocnych wrażeń.
– Dobrze proszę pani, będą emocje – odpowiadam spokojnie kobiecie, która jest mamą jednego z dziewięciolatków. I myślę: Od czego jest edukator… chcą wrażeń, proszę bardzo – będą wrażenia!
Idziemy to tu, to tam. Nakręcam spiralę. Aż przychodzi odpowiedni moment na wyłożenie asa.
Wsiadamy do windy. Zjeżdżamy w dół. Otwierają się drzwi. Snop światła wydobywa z ciemności szkielet i kartkę z napisem: „Daj mi topór, a powiem ci kotku, co masz w środku!” No i sukces gwarantowany – żaden pasjonat rycerzy i mocnych wrażeń, nie chce wysiąść z windy…
Czerwony Kapturek
Proszę mi wybaczyć, że pozwalam sobie na przytoczenie w tym miejscu własnego wiersza. Ale skoro już kiedyś opisałem tę muzealną scenkę, to proszę dać szansę mojemu lenistwu na nic nie robienie. Obiecuję jednocześnie, że będzie skrót, żeby nikogo poezją nie zamęczyć.
„Dwa krzesła. Karton. Kukiełki. (…) Dzisiaj wystawiam Czerwonego Kapturka. Na widowni duże napięcie, Czerwony Kapturek właśnie przyszedł do babci.
– Babciu, babciu, dlaczego jesteś taka włochata? – mówię, jakby coś mnie podkusiło.
– Żeby było mi ciepło – odpowiada Babcia.
– To nie tak! To nie tak! – dobiega głosik z widowni.
Udaję, że tego nie słyszę i przedstawienie idzie dalej.
– Aaa… – gram na czas, żeby jakoś wybrnąć z tego, w co sam przed chwilą się wpakowałem. – Jak tu zimno! – dopowiadam.
I ciągnę dalej:
– Babciu, babciu, dlaczego masz taki duży nos?
– Żeby gile dobrze wychodziły – piszczy inny głosik.
Tego też, oczywiście nie słyszę. (…)
– Babciu, babciu, dlaczego masz taki wielki pysk?
Zdziwienie. Po drugiej stronie odpowiada chór”.
Gdy górę bierze odpowiedzialność za grupę
Nabór na statek. A że rejs ma być piracki, więc zgłosił się tłum chętnych.
Pech chciał, podczas rywalizacji drużynowej ktoś, coś, o coś, przez coś, przez kogoś, z nieuwagi… W każdym razie kandydatka na piratkę doznała lekkiego otarcia naskórka. No i wycofała się z dalszej rywalizacji. Mało tego, skrzyżowała ręce na piersi, wydęła usta i uderzyła w płacz.
– Nie przejmuj się, zaraz minie – mówię do niej. Jednak moje słowa przynoszą odwrotny efekt od zamierzonego – dziewczynka jeszcze bardziej wydyma usta, jeszcze mocniej krzyżuje ręce. O płaczu już nawet nie wspomnę.
– Nic się nie stało! Chodź, szkoda zabawy… – ale kończąc te słowa już żałuję, że w ogóle je wypowiedziałem. Czas zmienić taktykę, myślę i mówię :
– Kochana, pomyśl o drużynie. Jeżeli nie weźmiesz udziału w konkurencjach, będą osłabieni. Naprawdę chcesz, żeby przez ciebie przegrali!?
Tym razem pełny sukces. Momentalnie ustąpił płacz. Usta przybrały mniej zasmucony kształt, a ręce były gotowe do ciągnięcia liny.
Jak widać nie ma bólu nad siłę motywacji.
Muzealna Szkoła Czarownicy Tekli
Przed grupą kolejny stopień wtajemniczenia – amulety. To zrozumiałe, szczęka wilka wywołuje sensację. Gdy bierze ją do rączki jeden z chłopców, na jego twarzy zaczyna się rysować przerażenie. Nawet Adrien Brody mógłby od tego czterolatka czerpać inspiracje do zagrania najbardziej dramatycznych scen w Pianiście Polańskiego. A wiem, co mówię.
Także siedząca obok chłopca dziewczynka – oprócz mnie rzecz jasna – nie pozostała obojętna na to mistrzostwo dramatyzmu wyrażone mimiką. Co zrobiła? Zdjęta współczuciem zaczęła głaskać chłopca po główce.
Jak widać w muzeum wszystko jest możliwe. Wystarczy tylko mieć szeroko otwarte oczy.
O Maluchu, który zapomniał dbać o własny interes
Już nie pamiętam, jaki temat realizowaliśmy. Mam jednak przed oczami tłum w holu. A w tym tłumie chłopczyka, który się zgubił.
A ileż to trzeba, żeby się zgubić w muzeum? Wystarczą fajne zajęcia. I człowiek się zanurzy w tym, co zobaczył i co usłyszał. Być może nawet się rozgada w dialogu wewnętrznym. A już bez wątpienia rozkojarzy – no i traci z oczu grupę.
Do dzisiaj widzę zapłakaną twarz tego malucha i jego szeroko rozdziawioną w rozpaczy buźkę, którą – o dziwo – rozdziawił jeszcze bardziej, gdy go odnalazła nauczycielka.
– Już wszystko dobrze, nie płacz – powiedziała. Na co maluch – kolejne „o dziwo!!!”, tutaj z trzema wykrzyknikami – po raz kolejny jeszcze bardziej rozdziawił buźkę, i jak się okazało udowodnił też, że potrafi jeszcze głośniej płakać.
Nauczycielka sięgnęła więc po inny argument:
– Trzeba dbać o własny interes. Rozumiesz? To w twoim interesie jest, żeby się pilnować grupy.
Efekt? Rozpacz minęła w ułamku sekundy. Tylko ja, choć minęły już lata, wciąż się dziwię, skąd czterolatek (czyli osóbka, która ledwie, ledwie pokonuje muzealne schody) znał tak dobrze sens wyrażenia „własny interes”.
Melisa dobra na wszystko
Pomijając „Przypadek krakowski”, przywołałem tutaj scenki z emocjami dzieci. Nie znaczy to jednak, że nie zgromadziłbym dość materiału na tekst o emocjach osób dorosłych, które oprowadzam po muzeum.
Poza tym z opisanych tutaj scenek można dość pochopnie wyciągnąć wniosek, że taki muzealny edukator poza zabawą nie robi nic innego.
Oj, jeżeli ktoś tak myśli, to zapewniam – jest w wielkim błędzie.
Gdy przed laty zaczynałem pracę w muzeum, obserwowałem, jak moje koleżanki – doświadczone edukatorki – po przyjściu do pracy zmieniały obuwie na „bardziej rozchodzone”. Pamiętam też, jak po którejś z bardziej niesfornych grup jedna z koleżanek, parząc melisę, mówiła: „Czuję się, jakby przejechał po mnie pociąg”… Dzisiaj i ja także zmieniam obuwie na „jeszcze bardziej rozchodzone”. A czasami ze zmęczenia czuję, jakby nie tylko przejechał przeze mnie pociąg, ale wręcz czołg (choć doprawdy nie wiem, co gorsze). Wniosek? Jeżeli ktoś nie lubi zmęczonych nóg, zdartego gardła, wiecznej nauki i ciągłego zaskakiwania samego siebie własną kreatywnością, nie powinien być edukatorem.
A co do melisy – jeszcze jej nie piję. Po prostu lubię ten muzealny zgiełk. Wiem, nie wszyscy podzielają mój zachwyt. Niektórzy stają nawet z dezaprobatą, patrząc na to, co wyczyniam. Wnioskując z ich min, śmiem (w swej poetyckiej wyobraźni) podejrzewać, że gdy wracają do swoich pokoi… parzą melisę, by uspokoić skołatane nerwy moimi szaleństwami. I rozumiem taką postawę. Mam jednak świadomość, że na perspektywę patrzenia na muzeum rzutuje praktyka zawodowa – i myślę, że warto choćby raz stanąć plecami do obrazu z twarzą zwróconą w stronę trzy-, cztero-, piętnasto- czy siedemdziesięcioletniego widza, by zobaczyć ludzkie emocje, bezcenne scenki z muzealnego życia. Z pewnością każdego by to pochłonęło. I pewnie większość przyznałaby mi rację, że nie ma dobrego muzeum bez harmidru, który w nim panuje. W czasie takim jak teraz odczuwamy to tym mocniej…
Sławomir Ortyl, adiunkt w Dziale Oświatowym Muzeum Narodowego we Wrocławiu
28 października 2020
Więcej wpisów z cyklu „Intrygujące!” ➸