Człowiek jest dziełem sztuki – z Martą Malikowską rozmawia Małgorzata Woźniak

Fot. Wojciech Rogowicz

Na ekranach kin zadebiutowała w filmie „Przebacz”, w roli Anki, szefowej ulicznego gangu. Widzowie Wrocławskiego Teatru Współczesnego znają ją choćby z kreacji Heli w spektaklu „Pożegnanie jesieni”. Natomiast w projekcie „Ganymed goes Europe” Marta Malikowska zaskoczy nas na nowo.

Wrocławskiej publiczności znana jest Pani z ról prezentowanych na deskach Teatru Współczesnego. Jednak w projekcie „Ganymed goes Europe” przestrzenią gry aktorskiej staje się muzealna sala. Jak odnajduje się Pani w tym dziwnym, efemerycznym ”teatrze”?
Bardzo dobrze. W mojej naturze leży podejmowanie wyzwań, a ta konwencja, pewnego rodzaju performens, gdzie wszystko może się zdarzyć, jest jednym z nich.

W takim miejscu granica między widzem a aktorem ulega naturalnie przesunięciu. Czy tym samym interakcja pani – publiczność nabierze nieco odmiennego charakteru?

Już po spotkaniu z dziennikarzami byłam pozytywnie nastawiona. Cieszyły mnie szczere reakcje, uśmiechy albo odwracanie wzroku.  Dodatkowo warto podkreślić, że w tym projekcie wszyscy artyści grają symultanicznie. Już coś takiego przeżyłam. W 2004 r. Michał Zadara wyreżyserował spektakl „Korek”. Była to improwizowana forma teatralna, w której widzowie wchodzili do samochodów i oglądali rozgrywające się tam mini scenki. Cała akcja trwała cztery godziny. Ogromny wysiłek, ale wspominam to doskonale.

Występując przed obrazem Lucasa Cranacha „Ewa” jest Pani naga, zupełnie jak przedstawiona na nim biblijna pramatka. Czy w związku z tym obawia się Pani reakcji ze strony odbiorców?

Muszę przyznać, że nie obawiam się, a wręcz na to czekam. Jestem zwierzem scenicznym, które tęskni za nowymi doznaniami.

Mówiąc o odbiorcach tego spektaklu, czy każdy z nich znajdzie w nim coś dla siebie?

Przede wszystkim napisany przez Thomasa Glavinica tekst jest po prostu bardzo dobry. Terapeutyczny. Zarówno dla każdej kobiety jak i męskiej części odbiorców. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Nawet dzieci.

Nawet Pani?

Oczywiście. Czuję jakby został napisany trochę dla mnie. Kiedy przeczytałam dwa pierwsze zdania tego monologu pomyślałam: Łał! Takiego tekstu szukałam.

W okresie, w którym tworzył Cranach biblijne wątki poświęcone pierwszym rodzicom upowszechniły się ze względu na ich moralizatorski charakter. Jednocześnie wszechobecny podziw dla doskonałości ludzkiego ciała nie był bez znaczenia, artystów fascynowała anatomia, proporcje, ruch człowieka. Ciekawi mnie, jak ludzkie ciało, nagość potraktowane są w sztuce „Nago”.

W obecnej kulturze nagość często jest nam pokazywana w kontekście grzechu. Stanowi temat tabu. Dlaczego nie możemy chodzić nago? Z drugiej strony mamy milion kompleksów zafundowanych przez media. Słyszymy, że jesteśmy niedoskonałe, nie takie, jakie powinnyśmy być. Że mamy rozstępy, cellulit i obwisłe piersi. Moje trzydzieści lat życia było pracą nad zaakceptowaniem siebie. Takiej, jaką jestem. Z każdym siniakiem, każdą blizną.

W takim razie, czy rozebranie się przed publicznością stanowiło dla Pani przekroczenie własnej bariery?

Jasne. Nigdy nie występowałam zupełnie nago. Może nie bałam się tego, ale obawiałam: czy dam radę, czy podołam? Czy reżyser nałoży mi jakąś maskę, ubierze w formę?

Obawy się sprawdziły?

Okazało się, że reżyser, Jacqueline Kornmüller, kazała być mi sobą. Po prostu. Podczas prób miałyśmy ze sobą bardzo dobry kontakt. To prawdziwa profesjonalistka.

Wspominała już Pani, że każdy w tym monologu znajdzie coś dla siebie. Czy jeszcze w jakiś sposób można zachęcić do zobaczenia tego projektu?

Żeby przyszli zobaczyć człowieka. Po prostu.  Poza tym chciałam zwrócić uwagę publiczności na jeszcze jeden problem. Na muzealnych ścianach wiszą liczne malarskie przedstawienia nagich kobiet. Piękne, zamknięte w złote ramy. I nikogo to nie razi. Natomiast obecność nagiej aktorki może wywołać różne opinie. Że po co? że bez sensu. Mam nadzieję, że tym występem obronię swoją godność. Prawo do bycia sobą, prawo do uważania się za piękną. Bo każdy jest piękny i każdy musi odkryć to sam dla siebie. Im wcześniej to zrobi, tym będzie szczęśliwszy.

Myślę, że to może być przesłaniem utworu.

Tak, bo jesteśmy dziełem sztuki. Każda komórka naszego ciała. A ja chcę na to patrzeć. W prezentowanym przeze mnie monologu Glavinica jest takie zdanie: „Oko malarza widzi prawdziwie”. A w sztuce o nic bardziej nie chodzi niż o prawdę. Bo kiedy się wzruszasz? Kiedy masz ciarki na ciele? Gdy coś jest prawdziwe, otwiera ci serce.

Co oznacza „widzieć prawdziwie”?

Widzieć, to znaczy zobaczyć to, co jest. Poczuć. Dać sobie przestrzeń na poczucie. Sama kontaktuje się z ludźmi przez oczy. Każdemu patrzę w nie głęboko. To jest coś, czego nie robimy, na co dzień. My lubimy uciekać. A przecież w oczach widzisz wszystko.

Na zakończenie chciałam zapytać, jak uczy się Pani tekstów na pamięć? Intryguje mnie ta umiejętność aktorów.

Zawsze gadam do siebie, jak wariatka – kiedy jadę tramwajem, gdy odprowadzam dziecko, kiedy myję naczynia, kiedy się kąpię. Czasami czuje na sobie spojrzenia ludzi, którzy sprawdzają, czy przypadkiem nie rozmawiam przez telefon. Chociaż muszę przyznać, że kiedyś mnie to krępowało. Teraz mniej. Poza tym, ostatnio odkryłam dla siebie nową metodę: szept. Odnajduje się wtedy zupełnie inny sens wypowiedzianych słów.

print