Czasami wydaje mi się, że znam tę dziewczynę osobiście. Jakby tego było mało, wyobrażam sobie nawet, że należymy do artystycznej komuny, która zamieszkała w starym, tradycyjnym bretońskim domu.
Jest z nami Wisława, Maria (ta, która pisze o jaśminie, co zakwitł jakiś czas po tym, gdy kwitło jej serce), ulokowali się tu też Vermeer i Vincent.
Ale ten ostatni właściwie bardziej woli włóczyć się po polach, niż siedzieć w domu. Taki z niego trochę odludek. Lecz i tak wszyscy go tutaj kochają.
Jest wśród nas też ta dziewczyna z obrazu. Wołamy na nią Emma, choć to nie jest francuskie imię.
Niektórzy tworzą, ktoś kręci się w kuchni, ktoś zbiera kwiaty na polach, ktoś zapatrzył się w chmury. Ja akurat poluję na motyle.
Tak, jeszcze mogę sobie na to pozwolić, bo mamy dopiero rok 1889.
Któregoś dnia Emma rzuca: „Zróbmy bezy, uczcijmy przyjazd Anki!”.
I właściwie nie czekając na niczyją odpowiedź, narzuca na siebie fartuch, chwyta za koszyk i biegnie do kurnika. A gdy wraca z koszykiem pełnym jajek, Anka prosi, by zatrzymała się w progu domu, i zaczyna ją malować.
Emma stoi dokładnie na granicy. Za nią silne słońce. Przed nią głęboki cień. Tutaj, gdzie jest, i słońce, i cień walczą o władzę nad niczego nieświadomą dziewczyną.
Przyglądam się z boku. Anka maluje szybko, wybiera to, co najważniejsze. Myślę, że ma świadomość tego, że za moment dziewczyna zostanie przejęta przez jeden z owych światów, pomiędzy którymi się znalazła.
Trzeba szybko nakładać farbę, tu cieniej, tam grubej. Trzeba uderzać pędzlem w płótno, jak wytrawny pianista musi uderzać palcami w klawisze fortepianu, by stworzyć arcydzieło. I Anka uderza z chirurgiczną precyzją, ale bez patosu. Tutaj jest tylko szlachetna prostota, bezpretensjonalne piękno dziewczyny, dyskretna powściągliwość środków artystycznych. Żeby tak tworzyć, trzeba być niezwykle świadomym artystą i jednocześnie człowiekiem, który w swoim życiu przeszedł wszystko.
No ale wypada mi dodać, co się działo potem. Gdy po południu usiedliśmy w ogrodzie, Vermeer przyniósł butelkę, Wisława sięgnęła do torebki po szminkę, a Vincent postawił na stole słoneczniki. Obok bezów oczywiście, to się rozumie samo przez się.
Sławomir Ortyl, Dział Oświatowy MNWr
Anna Bilińska, Bretonka na progu domu, 1889; fot. Arkadiusz Podstawka
#zoom_na_muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸