Wywiad ukazał się w „Gazecie Wrocławskiej” w dziale Historia. Ceramika i szkło (wtorek, 10.09.2019)
Barbara Banaś, kustosz działu szkła i ceramiki w Pawilonie Czterech Kopuł, przygotowała szalenie interesującą wystawę „W pogoni za kolorem. Szkła Jerzego Słuczan-Orkusza”. Naprawdę jest na co popatrzeć, przecież wymyślne kształty szklanych dzbanów, amfor i kielichów w przepięknych opalizujących kolorach zachwyciły miłośników polskiego szkła już pół wieku temu. W rozmowie kuratorka wystawy opowiada między innymi o Jerzym Słuczan-Orkuszu, jego związkach z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem, a także o pracach tego artysty, których ciągle poszukuje. Zapraszamy do lektury.
Skąd Pani zainteresowanie szkłem i ceramiką?
Wyrastałam w domu pełnym przedmiotów. Mój Ojciec jest historykiem sztuki, kolekcjonerem szkła i ceramiki. Jako nastolatka chadzałam z nim na giełdy staroci, choć wtedy moją uwagę zaprzątały piękne śląskie stroje i chusty… Skończyłam historię sztuki we Wrocławiu. Pracę magisterską pisałam o sztuce średniowiecznej – pięknym poliptyku z Lubina, który dziś stanowi ozdobę prezbiterium wrocławskiej katedry. Wcale się nie zapowiadało, że będę się zajmować sztuką współczesną. Trafiłam do Muzeum Narodowego we Wrocławiu i pracowałam wspólnie z poprzednim kierownikiem działu – panem Bogdanem Góreckim. Można powiedzieć, że przejęłam po nim schedę, kiedy on odchodził na emeryturę. Byłam już w trakcie pracy nad doktoratem o polskiej ceramice lat 50. i 60. i głównie w tych obszarach czasowych sytuują się moje zainteresowania polskim wzornictwem.
Polskie wzornictwo jest na tyle ciekawe, że warto się nim zajmować?
Na pewno jest ciekawe, oczywiście dzisiaj perspektywa historyczna pozwala nam naw miarę zobiektywizowaną ocenę naszych osiągnięć w tej dziedzinie, bo przecież już pół wieku dzieli nas od tamtych czasów. Teraz zaczynamy analizować dokonania projektantów tamtych czasów. Przyglądając się temu, jakie były ich możliwości, w jak trudnych czasach działali, w jakich relacjach pozostawali z Zachodem, który zawsze był punktem odniesienia, i oczywiście, jak wyglądała sytuacja ekonomiczna, w jakiej przyszło im działać.
Badanie polskiego wzornictwa jest pasjonujące i zaskakująco trudne, bowiem pokazuje też chyba jakąś przypisaną nam niefrasobliwość w traktowaniu własnego dorobku. Okazuje się bowiem, że choć minęło pół wieku od czasów, którymi się interesujemy, to często szalenie trudno dotrzeć do dokumentacji archiwalnej, projektowej poszczególnych wytwórni, fabryk porcelany czy hut szkła.
To trochę chyba także wina twórców. Niedawno opowiadała Pani, że prof. Zbigniew Horbowy nie przywiązywał wagi do dokumentacji.
Myślę, że nie przykładał wagi do dokumentacji, bo w tamtych czasach artysta, projektant nie był traktowany jako twórca marki, postać, która buduje renomę firmy. Osoby, o których tutaj opowiadamy, czyli profesor Zbigniew Horbowy, czy bohater naszej wystawy Jerzy Słuczan-Orkusz, czy państwo Jan i Eryka Drostowie, którzy działali w Hucie „Ząbkowice”, to są te nieliczne przypadki wybitnych twórców, którzy bardzo długo funkcjonowali na rynku i którzy, mimo niechęci w dawnym systemie do sygnowania wyrobów nazwiskiem projektanta, wyrobili sobie swoją własną markę.
Natomiast cała rzesza ludzi zatrudnionych w przemyśle pozostawała bezimienna i myślę, że z tego też wynikał brak odpowiedniej rangi nadawanej projektom oraz dokumentacji projektowej. Nie były one własnością artystów, przechodziły na własność zakładów, oryginały pozostawały we zakładowych wzorcowniach. Kiedy wytwórnie upadały lub trafiały w ręce nowych właścicieli, to często te materiały ginęły w jakiś bliżej nieokreślonych okolicznościach. Ciągle mam nadzieję, że te bliżej„nieokreślone okoliczności” to była zapobiegliwość tych, którzy się tymi wzorcowniami zajmowali. Może są gdzieś zdeponowane i kiedyś ujrzą jeszcze światło dzienne.
Na Dolnym Śląsku ze szkłem kojarzy się przede wszystkim prof. Horbowy. Pani na wystawie pokazuje innego twórcę – Jerzego Słuczan-Orkusza.
Horbowy i Orkusz to są dwie zupełnie różne osobowości twórcze. Rzeczywiście można powiedzieć, że Orkusz identyfikowany jest ze szkłem krakowskim, bo ono przyniosło mu sławę i stało się jego znakiem rozpoznawczym. Natomiast warto pamiętać, że pierwsze kroki stawiał na Dolnym Śląsku.
A co łączyło Słuczan-Orkusza z Wrocławiem?
W 1948 roku rozpoczął studia w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych i wcale nie miał w zamyśle zostać projektantem szkła, zapisał się na wydział rzeźby. Trudno powiedzieć, co zadecydowało o zmianie specjalizacji, bo artysty już zapytać nie mogłam, natomiast przypuszczam, że był to efekt tego, że w tym właśnie czasie – końcówki lat 40. XX wieku – zmieniał się program wrocławskiej uczelni, która stała się szkołą ukierunkowaną na przygotowanie przyszłych projektantów ceramiki i szkła.
Dlaczego akurat ceramiki i szkła?
Z racji dostępności do hut szkła i zakładów ceramicznych tutaj na miejscu. I o ile wrocławskie szkło historycznie identyfikowane jest z postacią rektora profesora Stanisława Dawskiego, który sformułował program dydaktyczny katedry szkła, to paradoksalnie nasz bohater wychowankiem Dawskiego nie jest, ponieważ ukończył on szkło, zanim profesor przejął pieczę nad tą katedrą. Jego pierwszą profesorką była Halina Jastrzębowska, wywodząca się z Warszawy, związana ze środowiskiem Spółdzielni Artystów „Ład” i warszawską Akademią Sztuk Pięknych, która przez krótki czas tutaj we Wrocławiu pracowała.
Orkusz zaraz po obronie dyplomu w 1953 roku wyjechał do Szklarskiej Poręby, a konkretnie do Piechowic, i tam rozpoczął pracę w hucie „Julia”. Dostał poważne zadanie stworzenia Ośrodka Wzorów i Modeli. W tym czasie starano się centralnie wprowadzać do pracy plastyków we wszystkich polskich zakładach i wytwórniach. Mieli oni przygotowywać nowe wzory i zakładać komórki wzorcujące. Ośrodek w hucie „Julia” był jednym z pierwszych w Polsce, o czym dzisiaj już się niespecjalnie pamięta.
Nowe wzory? Po co? Stare były złe?
Ludzie, którzy przyszli do dolnośląskich hut szkła, zastawali przede wszystkim spuściznę niemiecką. To były bardzo dobre wzory, nie mniej jednak traktowane były jako coś obcego i był silny imperatyw stworzenia własnej linii produkcyjnej, nadania jej rysu tożsamościowo polskiego. Jakkolwiek byśmy tej „polskości” nie definiowali, bo sami inicjatorzy zmian też nie potrafili jej dokładnie zdefiniować. Było to może łatwiejsze w jakiś spółdzielniach ceramicznych, powiedzmy, jak Bolesławiec, gdzie ta polskość miała być etnograficzna – ludowa. Gorzej było w przypadku hut szkła, bo w sztuce ludowej szkło
właściwie nie występuje.
W związku z tym stworzenie pewnego pomysłu na nowe modele do produkcji nie było takie proste.
Orkuszowi się udało?
Orkusz stworzył pewną bazę, podstawę, która jak mi się wydaje, zdecydowanie ułatwiła działania kolejnym projektantom, którzy później pojawili się w hucie „Julia”. Myślę o Reginie i Aleksandrze Puchałach, Janie Owiesiewskim, którzy się z tą hutą na wiele lat związali. Orkusz przetarł tę ścieżkę, także w takim mentalnym obszarze. Bo na początku ten pojawiający się w fabryce „plastyk” był trochę intruzem. Zwłaszcza, że ci młodzi ludzie nie do końca znali realia hutniczego działania. Musieli się tych wszystkich rzeczy uczyć poprzez obserwację, a to obnażało ich brak doświadczenia i natychmiast budziło w osobach, funkcjonujących tam od lat pewien rodzaj sprzeciwu: „Jak to, ten żółtodziób ma nam mówić, jak mamy robić czy co mamy robić”. Tak więc czekały ich wyzwania…
…w dolnośląskich hutach pracowali doświadczeni hutnicy?
Załogi w dużej mierze rekrutowały się z dość przypadkowych osób, pracujących przed wojną w różnych hutach szkła w Polsce. Musimy mieć przy tym świadomość, że w naszym kraju w okresie międzywojennym hut szkła na bardzo wysokim poziomie było zaledwie kilka. Wybitnych majstrów szkła nie było wielu, większość potrafiła wykonywać proste, nieskomplikowane zabiegi, innych musieli się uczyć…
Uczył się więc Słuczan-Orkusz i uczyli się hutnicy?
Oczywiście, były w tych zespołach osoby bardzo doświadczone i Orkusz w swoich wspomnieniach mówił o tym, że dobrym duchem huty „Julia” w Piechowicach byli ludzie, którzy przyjechali z jego rodzinnych stron – spod Lidy, z Brzozówki ze słynnej huty „Niemen”, jednej z najlepszych hut okresu międzywojnia w Polsce. To byli rzeczywiście prawdziwi mistrzowie. Ludzie pięćdziesięcio-, sześćdziesięcioletni, a więc dojrzali majstrowie i fachowcy. Przy tym życzliwi, jak wspominał artysta, ludzie, którzy mieli potrzebę wchodzenia z nim w relację, uczenia go, tego, co znali od podszewki. A jednocześnie chcieli go też słuchać, byli otwarci na jego propozycje.
Miał więc Orkusz wsparcie.
Tu chodzi raczej o chęć współpracy, bo wprowadzenie nowego wzoru do produkcji jest długim procesem. To nie jest jedynie kwestia narysowania czegoś na papierze i powiedzenia: „o, ładne, będziemy to produkować”.
Trzeba przygotować formę, nauczyć hutnika, jak tę formę należy dmuchać, sprawdzić, jak zachowuje się szkło, jaka dekoracja najlepiej „leży” na formie.
…przecież nie wszystko, co się narysuje, da się zrobić.
Często też okazuje się, że coś jest nieekonomiczne w działaniu, a więc produkcja danego wyrobu jest zbyt kosztowna. Jeśli chciano, a taki był właśnie trend w latach 5o., żeby ta dekoracja była uproszczona, żeby pojawiało się jej niewiele, żeby szkło działało swoją formą, to musiało być ono bardzo wysokiej jakości, żeby nie było widać jakiś niedociągnięć natury technologicznej, czyli np. zanieczyszczonej masy. Taki rygor technologiczny był trudny do utrzymania w czasach kryzysu. Poza tym kosztowniejsze były szkła zdobione drobnym szlifem, można było je drożej sprzedawać.
Nic więc dziwnego, że zarządzający hutami woleli szkła „tradycyjne”, pokryte bardzo drobny szlifem – brylantowym. Znamy go wszyscy doskonale – a właśnie ten szlif maskuje wszystkie niedoskonałości masy.
Dlaczego Słuczan-Orkusz wyjechał z Piechowic? Znudziły mu się kryształy?
Jerzy Słuczan-Orkusz to był niespokojny duch, który jak tylko gdzieś osiągnął sukces i wypełnił plan, który sobie wytyczył, to natychmiast szukał jakiegoś nowego wyzwania. A nowe wyzwanie zazwyczaj znajdowało się w zupełnie innym miejscu,
w związku z tym on po Polsce peregrynował. Jak się śmieję, mniej więcej co pięć lat zmieniał lokum i zawodowe fascynacje.
Gdzie zawędrował?
Wrócił do Wrocławia. Zadecydowała o tym chęć funkcjonowania w innych rygorach, bo zdał sobie sprawę, że huta to jest dyscyplina projektanta, która go zmusza do funkcjonowania w kompromisowym układzie. Musi się liczyć z dyktatem rynku, oczekiwaniami kontrahentów, oczekiwaniami dyrekcji huty i nie zawsze może realizować swoje własne marzenia i eksperymenty.
Odszedł więc od kryształu do szkła kolorowego.
Bardzo szybko odszedł od kryształu, choć szkło kolorowe nie od razu pojawiło się w jego twórczości. Wrócił do Wrocławia i założył tutaj wspólnie z dwoma kolegami – Zygmuntem Waśniewskim i Janem Sylwestrem Drostem – mały warsztat hutniczy.
W centrum Wrocławia, w zaskakującym miejscu. Mianowicie w obecnej siedzibie banku PKO w Rynku, w podziemiach tego obiektu, który także przed wojną był bankiem. W piwnicy znajdował się skarbiec i tam właśnie wynajęto Pracowniom Sztuk Plastycznych miejsce do stworzenia warsztatu hutniczego. Ta trójka się tego działania podjęła, zamontowano tam niewielką wannę szklarską, stworzono możliwość dmuchania.
Z Piechowic przyjeżdżał hutnik, który współdziałał z nimi, bo projektanci zazwyczaj sami dmuchać nie potrafili, przynajmniej się tego nie podejmowali. To był taki moment posmakowania całkowitej wolności: robię to, co chcę, to, co chcę, realizuję.
Okazało się rychło, że rzeczone lokum jednak nie nadawało się do takich działań. Ściany skarbca były wyłożone płytami metalowymi, żeby się złodziej żadną metodą tam się nie dostał. Pomieszczenie nagrzewało się niemiłosiernie i nie sposób było tam pracować dłużej. Panowie więc szybko się stamtąd wycofali.
Co zrobił? Zaczął się rozglądać za nową pracą?
Tak szczęśliwie się złożyło, że to praca szukała Jego. Dostał propozycję zatrudnienia w Pieńsku, na granicy Dolnego Śląska, w hucie szkła oświetleniowego „Nysa”.
Pieńsk był przed wojną ważnym miejscem szklarskim, działało tam kilka hut, które zajmowały się produkcją różnych typów szkieł, między innymi szkieł oświetleniowych. Słuczan znowu osiągnął sukces, bo wprowadził na rynek zupełnie nowy typ wzorów lamp. Chodziło przede wszystkim o klosze do lamp, tak zwane zwisy, a więc to, co wieszamy na suficie z kablem i żarówką. I rzeczywiście, przygotowane przez niego wzory, przede wszystkim w szkle mlecznym, czyli takim, które najlepiej rozprasza światło, spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem. Były czymś nowym, to już była końcówka lat 50. XX wieku, czas tak zwanej „odwilży”.
Czyżby artysta zaangażował się w politykę?
Polityczne zmiany przyniosły „odwilż” w sferze życia kulturalnego, w tym także w obszarze wzornictwa.
Po pierwszych latach otrząsania się z wojennej traumy i biedy nastał czas swoistego boomu na „nowoczesność”. Próbowano w nowy sposób kreować wnętrza mieszkalne, a konkretnie nowy typ mieszkań w blokach. Każdy szczęściarz, który dostał klucze do własnego M-1, M-2, czy M-3 chciał się dowiedzieć, jak się w tych mikroskopijnych wnętrzach najlepiej zagospodarować. Tak, by funkcjonalnie w nich żyć i żeby to było estetyczne, dobrze wykonane na miarę tamtych czasów.
Ach, składane łóżka…
Wszyscy to znamy, słynna meblościanka Kowalskich.
Projektanci starali się, by były to meble wielofunkcyjne, żeby z fotela zrobić leżankę, a łóżko nie tylko się chowało, ale miało jeszcze wykładany blat i zamieniało się w stoliczek. Nie była to wcale specyfika krajów socjalistycznych, ten trend królował na całym świecie, także na Zachodzie. W tych czasach dominowało rozwiązywanie przestrzeni mieszkalnej poprzez wielofunkcyjność różnych elementów. A zdobić wnętrza miały dekoracyjne szkło i lampy.
W popularnych gazetach w tzw. kącikach porad uświadamiano odbiorców, w jaki sposób dobierać światło i je w mieszkaniu wykorzystywać. Jak wprowadzić atmosferę kameralną do wnętrza poprzez niewielką lampkę, która da ciepłe, rozproszone światło, bo przy tym świetle się doskonale wypoczywa. Jednak jeśli będziemy chcieli czytać książkę, to musimy pamiętać, że trzeba mieć już inną lampkę, która rzuci światło bezpośrednio na karty książki, żeby nie męczyć wzroku. Czyli uczono, z naszej perspektywy, dość oczywistych spraw.
Słuczan-Orkusz odniósł sukces, więc powędrował dalej?
Tak. Najważniejszym momentem w jego karierze był wyjazd do Krakowa w 1968 roku, kiedy dostał propozycję pracy w krakowskich zakładach badawczych przemysłu szklarskiego. To było o tyle istotne, że trafił do miejsca, gdzie rzeczywiście dano mu swoiste carte blanche, całkowitą swobodę działania, czyli właściwie to, czego szukał od początku swojej działalności projektanckiej. Ta niewielka huta usytuowana na obrzeżach Krakowowa przy ulicy Lipowej 3 nie miała obligu sprzedaży wyprodukowanych przedmiotów. Zakładano, że jej produkcja jest w pewnym sensie eksperymentalna. Chodziło między innymi o to, by wypróbowywać masy szklarskie, kolory szklarskie, a dopiero później, po praktycznym sprawdzeniu, opracowane receptury można było przekazać dalej, do dużych zakładów produkcyjnych. Dla Orkusza było to idealne miejsce do realizacji jego zamierzeń. Już dwa lata po rozpoczęciu pracy, czyli w roku 1970, pokazał publicznie swoje pierwsze realizacje i projekty, które niemal natychmiast zostały zauważone przez prasę i okrzyknięte sukcesem.
Pierwsza wystawa i od razu sukces?
Jego wystawa, którą przygotował w salonie Desy w Krakowie przy ul. św. Jana, przeszła do historii tego miejsca. To był salon, który miał duże witryny, w związku z tym można było z ulicy zaglądnąć do środka. No i ludzie stawali. Z niemal rozdziawionymi buziami gapili się na wystawę, na której było mnóstwo fantastycznych kształtów i zupełnie oszałamiających kolorów: czerwienie, pomarańcze, żółcie, seledyny, kobalty, granaty. Ilość barw, która zaskakiwała odbiorcę, bo to, co było wówczas dostępne w sprzedaży, na ogół było, powiedziałabym, uspokojone kolorystycznie… Pojawiały się recenzje w prasie, w których pisano, że oto cepeliowską zgniliznę i szarość zastąpił kolor.
Cepeliowska zgnilizna, hmmm, to dość nieoczekiwane stwierdzenie.
Nawiązywano do tego, że Cepelia propagowała tkaniny i ceramikę ludową i ta szarość odnosiła się do siwaków, popularnych naczyń w PRL-u, do których wstawiano nieśmiertelne suszone kwiatki, a zgnilizna to z kolei len barwiony w odcieniach zieleni i stalowych szarości. W tym zestawieniu kolorystyka szkieł krakowskich rzeczywiście była zachwycająca. Z jednej strony kolor, z drugiej to, co się podobało – to niezwykłość kształtów. Ta niezwykłość była pochodną inspiracji Słuczana szkłem historycznym, on starał się poznawać tradycje szklarskie.
To musiał chyba daleko jeździć, by oglądać kolekcje szkła?
Oczywiście na miarę swoich możliwości, a że niespecjalnie miał wówczas szansę wyjechać, by studiować kolekcje szkła, więc oglądał je w książkach. Fascynowały go kształty XVI–XVII-wiecznego szkła hiszpańskiego, andaluzyjskiego, weneckiego i w swoich kreacjach nawiązywał do niego. To nie były proste kopie, natomiast starał się wykorzystać różne rozwiązania dekoracyjne polegające na formowaniu elementów. Bawiło go nakładanie i praca manualna z materią szkła.
Mamy więc najpierw wydmuchany obiekt, a później do niego dolepiamy na gorąco jakieś elementy. To oczywiście wymagało od hutnika dużej sprawności. Słuczan zaskarbił sobie ich sympatię między innymi tym, że sam już potrafił dmuchać. No i jeżeli stanął facet przy piecu, wziął piszczel, nabrał szkła i wydmuchał banieczkę, to już dla hutnika to był zupełnie inny partner do rozmowy niż projektant, który przychodzi z rysunkiem i mówi: „proszę pana, ja bym chciał coś takiego osiągnąć, niech pan tutaj coś wykombinuje”.
A przy tym miał Orkusz umiejętność wchodzenia w relacje z ludźmi, z którymi współpracował. Hutnicy go szanowali i lubili, potrafił z nimi pożartować, wypić, jak nadarzała się okazja. Nie budował dystansu. I to na pewno bardzo mu pomogło.
Zapewne szybko pojawili się naśladowcy.
W przypadku szkła krakowskiego niewątpliwie. Kiedy przyglądniemy się nie którym szkłom projektantów, którzy związali się z Krakowem po odejściu Słuczana, to dostrzeżemy od razu, jak się inspirowali jego podejściem do szkła, do budowania formy, do operowania dekoracją. Dzisiaj kiedy te szkła wtórnie wracają na rynek, bo jest zainteresowanie kolekcjonerskie, to oczywiście wszyscy chcieliby mieć pewność, czy dany wazon jest zaprojektowany przez Słuczan-Orkusza, czy został zaprojektowany przez kogoś innego, a niekiedy nie jest to łatwe do stwierdzenia. Publiczności poza kolorem bardzo podobało się eksperymentowanie z masą szkła. Myślę o bardzo spęcherzonym szkle, które też znamy z realizacji Horbowego, czyli szkle „ antico”. Ono ma inną strukturę – gęściejszą, więcej jest w masie zastygłych pęcherzyków powietrza.
No i szkła, które nigdzie indziej nie były produkowane, tylko w Krakowie – tak zwane szkła opalowe. Imitowały szlachetne kamienie. To jest znowu odwołanie się do XVIII-wiecznej tradycji szklarskiej, gdzie głównie w Czechach szukano różnych technologii, które pozwalałby wyprodukować przedmiot wyglądający jakby był wyrzezany w półszlachetnym kamieniu.
Kraków ma zapewne pełną dokumentację…
…tak, ponieważ zachowała się księga wzorów. Ręcznie rysowane, ponumerowane i zidentyfikowane autorsko.
Ale Pani ciągle szuka szkła projektowanego przez Orkusza. Czego najbardziej?
Przede wszystkim lamp z okresu jego działalności w Pieńsku. Znamy je z fotografii, ale nie udało nam się zdobyć oryginałów, autentycznych wyrobów, ciekawa jestem, czy są one w ogóle do odnalezienia.
Ma Pani ulubione szkło?
Mam, może przez sentyment. Jest na wystawie jedno szkło z huty „Julia” z 1957 roku. Popielniczka bardzo duża, ciężka, dekorowana grawerką i głębokim szlifem. Należała do mojego dziadka. Zupełnie przypadkowo, przygotowując tę wystawę, okazało się, że moją domową popielniczkę zaprojektował Jerzy Słuczan-Orkusz.
Rozmawiała Hanna Wieczorek
Więcej wpisów:
— O wystawie „W pogoni za kolorem. Szkła Jerzego Słuczan-Orkusza” ➸