Historia publicznych prezentacji zbiorów wyrobów złotniczych we Wrocławiu sięga XIX wieku, gdy dzięki wytrwałym zabiegom i społecznej pracy Hermanna Luchsa po raz pierwszy pokazano złotnictwo wrocławskie zwiedzającym w Muzeum Starożytności Śląskich (Museum Schlesischer Altertümer) – otwartym 29 sierpnia 1858 roku, ulokowanym w Sali Mieszczańskiej gmachu Giełdy przy pl. Solnym – siedzibie Śląskiego Towarzystwa Kultury Ojczystej.
Można tu było obejrzeć m.in. wyroby złotnicze pochodzące z zasobów wrocławskich kurkowych bractw strzeleckich, zdeponowane następnie w muzeum w latach 1893 i 1896. Kolejną „odsłoną” kolekcji wrocławskiego srebra był jego pokaz zorganizowany w 1899 r. na pierwszym piętrze budynku Domu Stanów przy ul. Krupniczej, w którym to hucznie otworzono Śląskie Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności (Schlesisches Museum für Kunstgewerbe und Altertümer Breslau). To tu właśnie zaprezentowano blisko 1000 wyrobów śląskich i pochodzących ze Śląska w ramach słynnej wystawy zorganizowanej w 1905 r. przez Erwina Hintzego i Karla Masnera.
Część z eksponowanych dzieł do 1945 r. pozostawała własnością muzeum, które zmieniało tylko swoją nazwę – najpierw na scalone Zbiory Sztuki Miasta Wrocławia (Kunstsammlungen der Stadt Breslau) i wreszcie Muzeum Sztuki i Kultury Śląskiej (Museum für Kunst und Kultur Schlesiens). Kres kolekcji przyniosły lata 1943–1945, gdy ją ewakuowano i rozproszono, a następnie sam budynek muzealny został wysadzony w powietrze. Niestety, z tych imponujących swą liczebnością zbiorów zachowały się we Wrocławiu jedynie pojedyncze zabytki, przysłowiowe relikty.
O ponadprzeciętnej wartości kolekcji zaświadczały nie tylko znakomite wyroby miejscowego, wrocławskiego cechu złotników, ale także wybitne importy dzieł złotniczych z całej Europy (choć nie zawsze udawało się je wszystkie zabezpieczyć w muzeum, o czym za chwilę). Proces pozyskiwania co cenniejszych obiektów złotniczych do zbiorów muzealnych przybrał na sile zwłaszcza na przełomie XIX i XX w. Między innymi właśnie wtedy został przekazany w depozyt do Śląskiego Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności zespół ponad 200 pamiątek złotniczych wrocławskiego Bractwa Strzeleckiego z Zwingeru – na podstawie rewersu z 27 listopada 1896 r. Warto podkreślić, że właścicielem zdeponowanych precjozów pozostawały bractwa strzeleckie, które nie były zainteresowane pozbyciem się tego wyjątkowego „skarbu” – chciały bowiem pozostawić sobie dostęp do pamiątek, które na okoliczność uroczystości brackich z muzeum zabierano.
Sytuacja ta zmieniła się – i to diametralnie – w wyniku pewnego bulwersującego opinię publiczną wydarzenia, które miało miejsce we Wrocławiu na początku XX w. Powodem powszechnego oburzenia stało się nieopatrzne sprzedanie jednego ze złotniczych „klejnotów” wrocławskiego cechu rzeźników.
Naczynie to – srebrny kufel (Willkomm) w kształcie byka, z ok. 1600 r., autorstwa czynnego w latach 1586–1625 słynnego augsburskiego złotnika Eliasa Zorera – po wspomnianej już wielkiej wrocławskiej wystawie złotniczej w 1905 r. trafiło najpierw do rąk prywatnych w Berlinie, a następnie do zbiorów lokalnego muzeum w Karlsruhe.
Akt sprzedaży tej na wskroś oryginalnej pamiątki cechowej poza granice Śląska uznany został wtedy we Wrocławiu za skandal. Wprawdzie pogodzono się z niemożliwością jej odzyskania (boleśnie), ale od tego też momentu rozpoczęto – zakończone pełnym powodzeniem – zabiegi o pozyskanie do tutejszych zbiorów muzealnych na własność wszelkich pamiątek złotniczych zgromadzonych w ciągu dziejów przez lokalne cechy, bractwa i korporacje zawodowe.
I tak po roku 1905 nastąpił akt wpisania pamiątek Bractwa Strzeleckiego z Zwingeru do inwentarza wrocławskiego muzeum. W ten sposób dokonano zabezpieczenia tych bezcennych dla dawnej kultury i obyczajowości Śląska zabytków sztuki złotniczej. Jednak słynny byk Zorera już nigdy do Wrocławia nie powrócił. Miasto utraciło jedno z bardziej niezwykłych „naczyń uciesznych” (Scherzgefäße), które dzisiaj jest ozdobą kolekcji Badisches Landesmuseum w Karlsruhe. Warto dodać, że inny podobny byk tego samego złotnika znajduje się w Kassel w Hesji, w zbiorach Museumslandschaft Hessen Kassel Sammlung Angewandte Kunst (nr inw. B II.30).
Znacznie wcześniej, bo być może już w XVII w., stolicę Śląska opuściło inne arcydzieło tutejszej sztuki złotniczej – widniejący na ilustracji, reprezentatywny dla sztuki manieryzmu nautilus, czyli naczynie wykonane z połączenia metali szlachetnych i muszli ślimaka gatunku Turbo marmoratus (syn.Turbo olearius). Autorem owego pucharu w kształcie strusia, z ok. 1600 r., był jeden z najbardziej utalentowanych złotników wrocławskich Joachim Hiller ze Zgorzelca – mistrz cechowy we Wrocławiu w latach 1573–1613. Jedyną pamiątką po tym naczyniu we Wrocławiu jest archiwalne zdjęcie przechowywane w Gabinecie Dokumentów Muzeum Narodowego we Wrocławiu, na którym podana została informacja o miejscu, gdzie jeszcze w roku 1906 można było puchar obejrzeć – zbrojownia i skarbiec moskiewskiego Kremla (Оружейная палата Московского Кремля/Orużejnaja pałata Moskowskowo Kriemlia). O tym, że właśnie tam znajduje się to dzieło, przekonany był jeszcze w 1942 r. Christian Gündel, autor nadal bezcennej książki na temat złotnictwa wrocławskiego Die Goldschmiedekunst in Breslau, Berlin 1942 (s. 27).
Jakież zatem było moje zdziwienie, kiedy niezwykle podobne naczynie pojawiło się na nowo zaaranżowanej ekspozycji stałej w Rijksmuseum w Amsterdamie (nr inw. BK-1958-44). Czyżby kopia owego wrocławskiego strusia? O randze dzieła niech zaświadcza zatem to, iż na całej prezentacji stałej tego jednego z najważniejszych muzeów świata znalazły się tylko trzy zabytki o śląskiej proweniencji. I jednym z nich był właśnie zjawiskowy struś Hillera.
Dla osób zainteresowanych wrocławskim złotnictwem historia tego typu to powód do dumy. Nie pierwszy to bowiem przypadek, kiedy znakomite dzieło znajduje tak duże zainteresowanie u klienteli, że złotnik decyduje się je powtórzyć, wykonać raz jeszcze. Sam Joachim Hiller dał tego dowód, kiedy to „mnożył” egzemplarze swoich jakże udanych naczyń w kształcie figurki pachołka z koszem na plecach (tzw. Büttenmann lub Büttenträger). Znane są trzy tego typu masielniczki Hillera z lat ok. 1600–1602, z których jedna znajdowała się niegdyś w kolekcji barona Weichsa w Opawie, druga od lat 1884–1899 jako pamiątka po tutejszym cechu piekarskim była chlubą najpierw Muzeum Starożytności Śląskich, a potem Śląskiego Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności we Wrocławiu (zabezpieczona w 1943 r. w jednej ze składnic muzealnych na Dolnym Śląsku, dzisiaj niestety uznawana jest za zaginioną), i wreszcie jej egzemplarz trafił do londyńskiego Muzeum Wiktorii i Alberta (Victoria & Albert Museum; w 1899 r. w kolekcji barona Lionela de Rothschilda w Londynie).
Tymczasem w przypadku strusia Hillera radość z odnalezienia drugiego egzemplarza w Holandii okazała się przedwczesna. Ostatnie badania dr Anji Heuß (Kunst- und Kulturgutraub: ein vergleichende Studie zur Besatzungspolitik der Nationalsozialisten in Frankreich und der Sowjetunion , Heidelberg 2000) oraz dr. Keesa Kaldenbacha ➸ jednoznacznie wykazały, że ten zjawiskowy struś w Rijksmuseum jest… tożsamy z tym, który niegdyś znajdował się w Moskwie.
Okazuje się, że w 1952 r. muzeum amsterdamskie wzbogaciło się o 1400 bardzo cennych zabytków sztuki i rzemiosła, które pochodziły z majątku żydowskiego bankiera dr. Fritza Mannheimera (1890–1939). Ten przedsiębiorczy kolekcjoner w latach 1916–1939 pozyskał do prywatnych zbiorów, zgromadzonych w stolicy Holandii, ok. 3000 znakomitych dzieł sztuki, wśród nich 100 wybornych obiektów, które w latach 30. XX w. zakupił przez pośredników w Rosji. Należało do nich 9 wyrobów złotniczych pozyskanych ze zbrojowni i skarbca moskiewskiego Kremla, a wśród nich także… struś Hillera.
Cóż, potrzebująca zachodniej waluty młoda władza sowiecka nie miała najmniejszych oporów z wyprzedażą majętności i dóbr artystycznych należących przed Rewolucją Październikową do cara czy rosyjskiej arystokracji. Dobra te po prostu spieniężono, a rzutki bankier amsterdamski pozyskał je do własnej kolekcji. I właśnie w ten sposób wrocławski struś Hillera dotarł ze wschodu na zachód Europy.
O wyrobach mistrza Joachima można powiedzieć, że mają pewną „słabość” do dyslokacji. Jedną z większych strat wrocławskiego muzeum jest do dzisiaj poszukiwany wyśmienity puchar z przykrywką jego autorstwa, tzw. cesarski (Kaiserpokal) z 1582 r., który cesarz Rudolf II von Habsburg ufundował po swojej wizycie we Wrocławiu w 1577 r. i przekazał strzelającym z kuszy członkom wrocławskiego Bractwa Strzeleckiego Kupców z Zwingeru. To okazałe naczynie od ok. 1893–1899 znajdowało się w Śląskim Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności we Wrocławiu, w 1943 r. przewiezione zostało i zabezpieczone najpierw na zamku Grodziec, potem w składnicy muzealnej w Nowym Kościele k. Świerzawy i… ślad po nim zaginął.
Nie inaczej burzliwa historia XX w. obeszła się z dwiema kolejnymi manierystycznymi kreacjami Joachima Hillera – solniczkami/naczyniami stołowymi na przyprawy w kształcie indyczek, z ok. 1590 r. Niezwykłość dzieł polegała na tym, iż korpusy złotniczych ptaków utworzone zostały z muszli ślimaka – porcelanki tygrysiej (Cypraea tigris), pozyskiwanego z odległych od Śląska mórz „na końcu świata”. Muszla „tygrysia” wyróżnia się specyficznym ubarwieniem, na które składają się ciemniejsze, niekoniecznie regularne kropki rozmieszczone na jaśniejszym tle.
Sam wybór kształtu naczynia – imitującego indyka – jest również dość niezwykły. Pamiętajmy, że drób ten został po raz pierwszy sprowadzony do Europy w roku 1497 (dzięki operatywności angielskiego żeglarza Johna Cabota), a hodowla indyków zaczęła się rozpowszechniać dopiero w połowie wieku XVI, zatem za życia mistrza Hillera ptaki te wciąż budziły sensację swoimi kształtami (zwłaszcza dziobu) i kolorowym upierzeniem – inspirując złotników ze starego kontynentu.
Dwie sztuki wykonanych przez Hillera indyczek znajdowały się niegdyś w zbiorach Śląskiego Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności we Wrocławiu, a zakupione zostały w 1904 r. z kolekcji złotniczej Edgara Henckela von Donnersmarcka w Gręboszowie koło Namysłowa. Tradycyjnie też w 1943 r. zabezpieczone zostały najpierw na zamku Grodziec, potem w składnicy muzealnej w Nowym Kościele i następnie… „wyleciały” – zapewne na Zachód.
Dzisiejsze miejsce ich przechowywania jest nieznane. Tym większą niespodzianką pozostaje fakt, iż 14 maja 1990 r. w ofercie sprzedażnej domu aukcyjnego Sotheby’s w Genewie pojawiło się bardzo podobne naczynie (pochodzące z kolekcji niemieckiego bankiera barona Maxa von Goldschmidta-Rothschilda): Sotheby’s, European Silver, Geneva, Monday 14th May 1990, s. 76–77, nr kat. 137. Trudno rozstrzygnąć, czy tożsame z wrocławskimi indyczkami, jeżeli nawet nie, to mamy kolejny dowód na to, jaką popularnością cieszyły się owe żartobliwe przedmioty.
Prawdą jest, że w dzisiejszych zbiorach muzealnych we Wrocławiu żadne tego typu naczynie o fantazyjnym czy żartobliwym kształcie nie zachowało się niestety. O tym, że tutejsi złotnicy mieli do nich przysłowiową słabość, zaświadczyć może jedynie szereg podobnych przykładów z czasów manieryzmu i baroku.
Artyści ci potrafili nadać pucharom na przykład kształt pawia (dzieło z okresu ok. 1590–1600 r. autorstwa Georga Hoffmanna, mistrza w latach 1586–1609 – obecnie w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie, Oddziału Zbiorów Czartoryskich, nr inw. MNK-XIII-91), koguta (dzieło z końca XVII w. autorstwa Gottfrieda Heintzego, mistrza w latach 1673–1707 – w 2003 r. na niemieckim rynku antykwarycznym, dziś w zbiorach Schlesisches Museum w Görlitz, nr inw. SMG 2003/0324), sowy i puchacza (pierwsze dzieło – z ok. 1720 r., autorstwa Stephana Christiana Lüttrotha, mistrza w latach 1716–1758 – w Ermitażu w Sankt Petersburgu, drugie – z ok. 1730 r., autorstwa Christiana Beyla, mistrza w latach 1725–1778 – w Muzeum Moskiewskiego Kremla), czy wreszcie też konia (z ok. 1700 r., autorstwa Christopha Müllera, mistrza w latach 1689–1735, z wiedeńskiej kolekcji Ludwiga Cahn-Speyera przed 1906 r. – 19 października 2012 r. wystawiony na aukcji Christie’s w Nowym Yorku: Important Silver and and Objects of Vertu, Live auction 2591).
Wszystkie te dzieła powstawały z radości zarówno ich wykonawców, ale przede wszystkim ku uciesze przyszłych właścicieli. I tylko żal, że dzisiaj już ich we Wrocławiu nie ma. Zapewne „uciekły” na Zachód, być może także na Wschód… Bo i tego wykluczyć ostatecznie nie można. I to… nie jest bajka.
dr hab. Piotr Oszczanowski, dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu
24 marca 2021
Zapraszamy do lektury innych tekstów z cyklu „Intrygujące!” ➸