Młodego Koniuszkę znali tutaj wszyscy. Przecież to syn miejscowego krawca, dorastał na ich oczach, broił z ich dziećmi. Był swój, jak go więc gonić, gdy siadał na ulicach czy podwórkach? Jak zamykać przed nim drzwi – chce, niech maluje nędzę ich życia.
Chętnie mu nawet zaglądali przez ramię, gdy coś tam sobie skrobał. Mówili: „Ooo!” i kręcili głowami, że wygląda jak żywe. A potem dodawali: „Chłopaku, może trza ci inny fach obrać, powiedz, jaki malarzyna ma grosz przy duszy?”.
Ale on tego nie słuchał. I udało się. Ukończył Szkołę Sztuk Pięknych w Krakowie i nawet przez kilka lat kształcił się pod okiem samego Jana Matejki. A potem wyjechał na studia do Monachium. Pojawiły się wreszcie dobre recenzje i nagrody.
Malował błotem jak Rembrandt, choć nie walił tak grubo farby jak tamten. Świat, który znał, nie pysznił się przecież kolorami. Z wyjątkiem tych główek kobiecych, które rozbłyskały na jego płótnach feerią barw jak Saskia.
I miał też coś wspólnego z Vermeerem van Delft jeśli chodzi o umiejętność oddania piękna przedmiotu – wiadomo, obaj realiści.
Nie wiem, kiedy namalował portret tego chłopca. Musiał to jednak zrobić przed 1885 r., bo wtedy doznał paraliżu i popadł w obłęd, mając zaledwie 30 lat. Jaki świat się wtedy przed nim otworzył na te kolejne 15 lat życia, nim umarł w przytułku?
Nic też nie wiem o tym chłopcu z portretu. To jednak nie stanowi problemu. Od czego empatia. Oto widzę syna piekarza. Nie, to syn tego pijaczyny, woźnicy. A gdzie tam, to siódme z dziesięciorga dzieci szewca. Ostatecznie jest to syn praczki. Tej dziewczyny z suteryny, która dała się zbałamucić jakiemuś żołnierzowi. I tyle go widziała.
Chłopiec właśnie rozniósł czyste pranie po domach właścicieli i wrócił. Usiadł plecami w stronę pieca, przy którym kręci się jego matka, gotując dla niego zacierki na mleku.
Jest u nich i Koniuszko, zna matkę chłopca z domu Matejków, do którego ona chodzi dwa razy w tygodniu pomagać w kuchni. Portrecista maluje główkę chłopca na tle zadymionej ściany, która pierwotnie była niebieska.
Zamyślona twarz modela zwrócona jest w stronę małego okienka sutereny, przez które sączy się światło, wydobywając z mroku zaróżowione policzki chłopca. Zdaje się nie tyle stawiać, co przeczuwać pytania, których jeszcze nie umie ubrać w słowa, a które na pewno kiedyś w jego życiu się skonkretyzują.
I zapyta, jak ja w jednym ze swoich wierszy: „Kto przegania chmury na bardziej błękitne pastwiska nieba? I kto tak nagle zwalnia ich bieg, by zdążyły się przejrzeć w kałuży? Jeżeli to wiatr, to czy ma on skrzydła anioła…? A duszy, która tak bardzo rwie się do lotu, dlaczego dano zaledwie dwie nogi człowieka?”.
A w sędziwej starości stwierdzi za Kaznodzieją: „Widziałem wszystkie sprawy, które się dzieją pod słońcem, a wszystko to jest marnością i gonitwą za wiatrem”.
Już tak mam, ciągnie mnie do ciemnych życiorysów. Chłopcu dam jednak życie długie i szczęśliwe. Więc nie wsiądzie na barkę i nie popłynie Wisłą do Gdańska, by zaciągnąć się na statek, na którym zostanie zadźgany nożem. Nie, nie pójdzie do pracy w kamieniołomach. Ani do kopalni, w której oślepnie.
Wkrótce po namalowaniu portretu otoczy go opieką pobliski aptekarz wraz ze swoją żoną. (Nie wiem, czy kojarzycie, ale to właśnie o niej przed laty było głośno w całym mieście. Aptekarzowa bowiem uchodziła za lokalną piękność i nawet sam Mistrz Matejko chciał ją na modelkę. Ale wiadomo, Teodora zrobiła taką aferę, że Mistrz odpuścił…). A że zacni to byli ludzie, i że nie mieli własnych dzieci, zajęli się chłopcem jak własnym i wykształcili na aptekarza.
Mijając portret chłopca w muzealnym korytarzu, zawsze mówię do niego: „Witaj, Niebieski Chłopczyku!”. Jakbym chciał ocalić skrawki błękitu w jego życiu i nie dopuścić, by pochłonął go mrok.
Sławomir Ortyl, kustosz w Dziale Oświatowym MNWr
Wacław Koniuszko (1854–1900), Portret chłopca
#zoom_na_muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸