Czy w Muzeum robi się w ogóle jakieś odkrycia? Wielu pewnie powie, że wręcz przeciwnie. Tutaj ciekawe przedmioty chowa się przed ludźmi w magazynach, do których nie ma dostępu, a muzealne galerie i wystawy to ledwo uchylone drzwi do prawdziwego Sezamu pełnego niezmierzonych skarbów.
Czy to rzeczywiście niezmierzone skarby? Jako muzealnicy dość dobrze orientujemy się, ile tam tego jest. To się da zmierzyć. Można policzyć albo tylko sprawdzić ostatni numer w wielkiej Księdze Wpływów muzeum, lub w Inwentarzu działowym. W muzeach to dziesiątki albo i setki tysięcy przedmiotów, poczynając od haftowanej bluzeczki, wielkanocnej pisanki przez pieczęcie, monety medale, guziki, szkła i ceramikę, narzędzia, maszyny i urządzenia, rysunki, fotografie, rzeźby i wszelkie najdziwniejsze varia, a kończąc np. na „słynnej Monie Lizie”. Te zbiory to efekt wykonywania naszego podstawowego zadania, czyli gromadzenia. Interesują nas przedmioty, za którymi dostrzegamy znaczące konteksty kulturowe, historyczne i artystyczne. Jest to zbiór unikatowych, jednostkowych dzieł oraz przykładów, pamiątek i przedmiotów prozaicznych wydobytych z codzienności, muzealnie nobilitowanych do roli eksponatu. Musimy zadbać o ich przetrwanie, wyłowić je ze strumienia przemijania. A bardziej prozaicznie: wpisać do inwentarza i oznaczyć, zmierzyć, sfotografować, opisać, sklasyfikować.
Zanim przedmiot znajdzie się – na krócej czy dłużej – na jakiejś wystawie, jest czas na jego odkrywanie, badanie. To drugie z zadań stojących przed instytucją i jej pracownikami. W przypadku muzeów zajmujących się dziełami rąk ludzkich właśnie tu zasadne jest pytanie i rozróżnienie, w jakim sensie możemy w ogóle coś odkryć? Czy rzeczywiście przekraczamy dotychczasowe granice ludzkiej wiedzy? Czy kiedykolwiek będzie uprawniony triumfalny okrzyk „Eureka!”, do jakiego mieli prawo Archimedes, Newton, Pasteur czy Einstein?
Zaczyna się po Arystotelesowsku, od klasyfikacji – od wrzucenia przedmiotu do odpowiedniej szufladki. Broń.
Broń biała.
Broń sieczna.
…
Szabla paradna, wz. 1927.
W odpowiednich opracowaniach znajdziemy szereg dalszych, szczegółowych informacji. Bywa, że od poprzedniego właściciela poznamy kawałek historii tego właśnie, konkretnego egzemplarza, czasem nawet nazwisko oficera, który nosił tę szablę przypiętą u pasa.
Gdzie tu miejsce na odkrycie? Wszystko to, czasem jakąś część tego wszystkiego, ktoś już przecież wcześniej wiedział! Niczego tak naprawdę nie odkrywamy, a jedynie odsłaniamy przed sobą jakiś fragment zasłony, wydobywamy jakieś informacje z mgły niepamięci. Jeśli będziemy cierpliwi, skleimy z puzzli wyraźny obrazek, który wcześniej rozsypała czy okryła mgłą historia.
Sami wiecie, że składanie puzzli przynosi sporą satysfakcję, lecz większą frajdą jest układanie obrazka niż jego podziwianie na koniec i wysłuchiwanie przychylnych komentarzy.
– No proszę. Dałeś radę, chociaż to było takie trudne!
Więc to raczej zabawa w puzzle, a nie żaden instytut badawczy, w którym popycha się naukę do przodu?!
Na czym tak naprawdę polega to „popychanie nauki” w muzeum? W jednym z obrazowych przybliżeń proponuje się, by wyobrazić sobie system nauki jako powierzchnię rosnącej kuli, we wnętrzu której znajduje się uporządkowana już, niesprzeczna wiedza. To na jej powierzchni trwają naukowe poszukiwania i badania.
– Oj! Przepraszam! Taki obraz dziś nieodparcie kojarzy się z tym wstrętnym koronawirusem. Zamiast o popychaniu nauki przeskakujemy do myśli o wciąż oddalającym się terminie powszechnego „zdemaskowania” i powrocie do oddychania pełną piersią na spacerach.
To jednak właśnie na powierzchni systemu wiedzy stawia się pytania i szuka odpowiedzi. Odpowiedzi powinny pasować do pytań i rzeczywiście rozwiewać wątpliwości (to się mądrze nazywa relewantność).
Zdarza się, że punktem wyjścia do stawiania pytań okazuje się wewnętrzna niespójność. Bywa, że pojawia się ona w samym dziele sztuki. Tak, tak! Zdarza się to również obrazom, zazwyczaj wtedy, gdy ktoś przy nich majstruje, dopasowuje do nowych potrzeb. Mamy w zbiorach np. taki średniowieczny jeszcze obraz ze Zwiastowaniem należący dawniej zapewne do epitafium śląskiego księcia brzeskiego Jana, który zmarł w 1495 r., mając lat 18. Jakieś sto lat później obraz został częściowo przemalowany i ponownie wykorzystany jako epitafium patrycjuszowskiej rodziny.
Co to była za wyprawa odkrywcza! ➸ Prześwietlanie, usuwanie przemalowań (częściowe, by można było i dziś zobaczyć te dwa momenty z historii dzieła), ustalanie dla kogo pierwotnie powstał! A zaczęło się od tego, że zbiorowy portret rodziny u dołu malowidła historykom sztuki wyraźnie nie pasował czasem powstania do stylistyki głównej części malowidła. Całość była niespójna i tylko hipoteza o dwóch fazach malowania pozwalała utrzymać spójność zewnętrzną – czyli zgodność pękniętego stylistycznie malowidła z tym, co historia sztuki jako nauka wie o chronologii przemian stylowych.
Inną przyczyną niespójności może być próba fałszerstwa. Robią tak czasem nieuczciwi właściciele i handlarze, by uzyskać lepszą cenę na rynku dzieł sztuki – obrazy sygnowane budzą większe zaufanie u kupującego. Jeden z takich obrazów trafił niedawno do naszych zbiorów. Jest to niewielki wrocławski widok na Odrę od strony dawnego klasztoru Augustianów na wyspie Piaskowej. Tym razem zagadka była nieco trudniejsza i takiej niespójności nie było widać w kompozycji. A co było widać? M.in. Lessingbrücke – most otwarty w 1875 roku, a zastąpiony po wojnie znanym nam Mostem Pokoju oraz na samym skraju, po prawej budynek tzw. Starej Rejencji wzniesionej w latach 1882–1886, który od 1947 r. stał się siedzibą naszego muzeum. Wszystko to więc jest dla nas bardzo interesujące, ale dokładne daty, które zostały powyżej umieszczone, nie należą wprost do naszej wiedzy o malarstwie. Jest to już tzw. wiedza tła, po którą dopiero trzeba sięgnąć do opracowań.
– O! Jest nawet wyraźna sygnatura: Verhas. 1863. Tu, w prawym dolnym rogu. Podpis wyraźny, czerwoną farbą, a w dodatku nazwisko jakby znajome. Mamy już w zbiorach obraz Teodora Verhasa. Nie bardzo jednak poza tym ten autor kojarzy nam się z Wrocławiem. Trzeba sprawdzić. To łatwe. Był uczniem akademii monachijskiej i żył w latach 1811–1872.
Dalej szukać nie trzeba. Czy już widzicie, że mamy dość danych, by stwierdzić ich niespójność oraz fałszerstwo? Verhas nie mógł w żaden sposób namalować ani tego mostu, ani tego budynku, bo zmarł, nim zostały wzniesione. Fałszerz za słabo znał historię Wrocławia, albo w ogóle nie wiedział, że to wrocławski widok.
Nie wiadomo, kogo chciano oszukać, ale dla nas to teraz niezbyt istotne. Nie będziemy kupować żadnego „Verhasa”, bo w rękach Piotra Łukaszewicza, znawcy malarstwa śląskiego XIX i początków XX w. zagadka zostaje rozwiązana z marszu. Ten obraz jest już znany nauce z archiwalnej fotografii w dawnej publikacji (oczywiście bez wtórnej sygnatury) i jest pracą cenionego malarza dawnego Wrocławia Adelberta Woelfla (1823–1896). Piotr Łukaszewicz jest autorem monograficznego katalogu poświęconego temu malarzowi. Bardziej efektowne płótna Woelfla są już ozdobą naszej galerii sztuki śląskiej.
Wątpliwości zapoczątkowane stwierdzeniem zewnętrznych niespójności znalazły szybkie rozwiązanie dzięki znawstwu, czyli tej orientacji w literaturze i takiemu opatrzeniu, które osiąga się po latach pracy.
Niestety, to naprawdę niewielki, raczej gabinetowy niż galeryjny obrazek. Jest nam żal, ale rzeczywiście zostanie teraz „ukryty” w naszych magazynach, nim trafi się okazja, by pokazać go na jakiejś wystawie czasowej czy choćby ponownie opublikować.
Na pociechę mam za to dla Was jeszcze jedną historyjkę, już mniej naukową, ale za to zakończoną galeryjną prezentacją, a więc zwieńczoną odkryciem obrazu dla muzealnej publiczności. Kilka lat temu udało nam się nabyć „cudownej urody” (kwestia wartościowania i musicie nam wierzyć na słowo, ale też możecie je poddać własnej subiektywnej ocenie) letni krajobraz z sianokosami – spore płótno sygnowane przez wybitnego śląskiego pejzażystę Adolfa Dresslera. Od razu jest jasne, że miejsce takiego dzieła jest na naszej wystawie stałej. Niestety, długo brakowało dobrej ramy. Próbujemy coś znaleźć, aż wreszcie trafia się rama zupełnie stosowna z XIX w. Jest nieco starsza niż obraz, będzie też trochę za bardzo zasłaniać malowidło, ale jesteśmy nią zachwyceni. Dobra oprawa podbija efekt wizualny. Jeszcze tylko jej konserwacja… Małe dwa lata w pracowni!
Czekanie trwało długo, ale zdążyliśmy powiesić tego Dresslera (innego Dresslera trzeba było w tym momencie zdjąć i „ukryć”) tylko niewiele wcześniej, nim weszła nam w paradę cała ta epidemia. Podziwiajcie więc na razie obraz na fotografii.
Zdecydowanie do pokochania, ale na pierwszą randkę zapraszamy po otwarciu muzeów. Może będzie już lato i sianokosy?
Podwrocławskie plenery są urodziwe. Mogę z czysty sumieniem polecić w zastępstwie parę niezbyt długich spacerów:
— króciutki przez łąki i lasy w Parku Krajobrazowym Doliny Bystrzycy z Jarnołtowa do Ratynia (można wydłużyć i na starcie – od Jerzmanowa do stadniny w Gałowie i drogą do Jarnołtowa, albo na finiszu – z Ratynia do Leśnicy [nieco się dłuży]);
— w cieniu drzew nad Bystrzycą z Marszowic do Leśnicy (odcinek szlaku św. Jakuba);
albo już korzystając z połączeń kolejowych:
— urozmaicony z Brochocina do Trzebnicy (wioska, las, pola, sady, znów w dół w las obok kaplicy i pływalni przez część zdrojową miasta);
— urozmaicony z Brzezinki Średzkiej do Mrozowa przez zamek w Wojnowicach. Liczne możliwe wersje – pomogą mapy w telefonie, by nie pobłądzić za bardzo.
Warto się wybrać, nawet jeśli muzea będą już otwarte. Macie w smartfonach aparaty fotograficzne, więc możecie zmierzyć się z Dresslerem i odkrywać dla siebie podwrocławskie piękno. Szkoda, że teraz jest tak jak w dawnych czasach i trzeba dźwigać ze sobą prowiant – nie możemy liczyć na karczmy (w Jarnołtowicach ta karczma „Rzym” się nazywa ;-)) i kawiarnie.
Myślę jednak, że i tak w domach nie usiedzicie. Niech no tylko zakwitną łąki!
Marek Pierzchała, Dział Malarstwa, Galeria Sztuki XVI–XIX w. w Muzeum Narodowym we Wrocławiu
29 kwietnia 2020
Zapraszamy do lektury innych tekstów w cyklu „Intrygujące!” ➸