Żyjemy teraz w dziwnym świecie. Podobno, kiedy epidemia się skończy, nic już nie będzie takie, jak wcześniej. Wirus działa globalnie, a lęk przed nim i działania obronne mają zasięg chyba jeszcze szerszy. Nie wydaje się, by sięgały w kosmos, ale chyba na trwałe dobrały się do naszych głów i myśli. Popatrzcie tylko na coś takiego ↡
Jakie jest dziś pierwsze skojarzenie? Domyślam się, że od razu z maseczkami, które mają nas chronić, przed rozsiewaniem COVID-19, tyle że pewnie w jakiejś dawniejszej, kiepsko przemyślanej wersji, bo zapomnieli najwyraźniej o zasłonięciu także nosa. Choć skojarzenie jest błędne, to muszę uznać, że akurat w tym wypadku nie tak całkiem od rzeczy, o czym za chwilę.
Chociaż epidemie pojawiały się w dawnym Wrocławiu dość systematycznie i skutecznie dziesiątkowały mieszkańców, to takie czepce zasłaniające usta kobiet nie miały z ochroną zdrowia nic wspólnego. Nasze zaskoczenie i wątpliwości są natomiast świadectwem genderowego dystansu od czasów sprzed pół tysiąca lat. W tradycyjnym uroczystym, „kościołowym” stroju zamężnych wrocławianek zasłonięcie ust było znakiem podporządkowania panu domu. Krótko mówiąc, przypominało naocznie i sankcjonowało kulturowo porządek oddający pełnię władzy, a już zwłaszcza ostateczne decyzje, mężczyznom. To ich prawa nakładały na nie jasno określone granice, np. w kwestii strojności niewieścich szat.
Czy rzeczywiście tak to działało? W dużym stopniu tak. Samotna kobieta „bez przydziału” miała zdecydowanie pod górkę. Osiemnastoletnie dziewczyny wydawano „dobrze” za mąż za majętnych, często już wiekowych wdowców. Młoda wdowa jako spadkobierczyni mężowskiego warsztatu musiała praktycznie jak najszybciej poślubić czeladnika – tylko on mógł po zdaniu mistrzowskiego egzaminu gwarantować funkcjonowanie rodzinnego biznesu i zapewnić jej byt (choćby nawet w rzeczywistości to ona była tym cichym krawcem albo malarzem).
Portrety ówczesnych mieszczek pokazują jednak, że pozbawione prawa głosu białogłowy miały do pasków przypięte pęki domowych kluczy. Gdy mistrz pracował w warsztacie, jego żona dla służby i dzieci była wyrocznią. Była panią domu surową i wymagającą. Chociaż na portretach rodzin raczej tylko mężczyźni trzymają w dłoniach pobożne książeczki, także kobiety umiały czytać, a pewnie też często lepiej od nich znały zasady wiary w nowej luterańskiej wersji, bo sami reformatorzy przyznawali im w tym względzie spore obowiązki i dużą odpowiedzialność związaną z wychowywaniem młodego pokolenia.
Ze strojami też nie było aż tak znowu ciężko. Wtedy też tatusiowie bywali dla swych córeczek łagodniejsi i wyrozumiali, a niezamężne panienki goniły za modą i starały się pokazywać od jak najlepszej strony. Pewnie i one dopiero po oczepinach uznawały, że jako żony nareszcie będą mogły sobie pojeść do woli, bo nie muszą już dbać o linię (miały głównie zajmować się rodzeniem dzieci). Liczne w naszych zbiorach malowane obrazy z epitafiów, na których umieszczano zbiorowe wizerunki rodzin, pozwalają zobaczyć, jak stroje w XVI w. się zmieniały.
Na epitafium wrocławskiego patrycjusza Nicolausa Uthmanna, które powstało w 1547 r. po śmierci jego pierwszej żony Anny, córki finansowego potentata Heinricha Rybischa, obok niej i jej córek domalowano prawie 20 lat później drugą zmarłą żonę Annę Kromayer z córką (te po lewej). W efekcie możemy zobaczyć, jak przez ten czas zmieniła się dla dziewcząt obowiązująca moda (widać to w stroikach na ich głowach – wcześniej z warkoczem upiętym w koronę, później z przybraną perłami „bramką”), a przy okazji obserwujemy, jak twardo tradycja dyktowała swoje zasady wobec mężatek. Możemy tu również dostrzec akcentowaną stanowczo aż po ok. 1560 r. tzw. perspektywę hierarchiczną – dzieci, choćby i dorosłe, malowane były jako o połowę mniejsze od swych rodziców. Od razu widać, kto tu rządzi i komu „z wieku i urzędu ten zaszczyt należy”.
W scenie głównej prezentowanego malowidła widoczne są jadowite węże kąsające na pustyni Izraelitów. Przed ich jadem chronić ma „wejrzenie” na węża miedzianego wywyższonego przez Mojżesza, tak jak wiara w ukrzyżowanego Chrystusa chroni przed wieczną śmiercią. Jakoś jednak przypomniało mi się teraz, że w mitologii greckiej za takie zarazy odpowiadał Apollo. To on zsyłał węże, m.in. te, które udusiły kapłana Laokoona, i on swoimi strzałami uśmiercił dzieci dumnej Niobe, on odpowiadał za zarazę wśród oblegających Troję Greków. Natomiast syn Apolla Eskulap/Asklepios, wychowany przez centaura Chirona, był lekarzem najznakomitszym (nawet wskrzeszał tych, którzy zmarli), a pokazuje się go w sztuce z laską oplecioną przez węża, od którego zdobył cudowne ziele przywracające życie. Laska Eskulapa z wężem to dziś symbol medycyny, za której sukcesy i za której pracowników dziś trzymamy kciuki.
I teraz pora, by wrócić do obrazu, od którego zaczęliśmy tę opowieść. Sportretowaną kobietą jest najpewniej córka wrocławskiego aptekarza Fabiana Kindlera, a żona lekarza Matthiasa zw. Auctus. Warto owemu lekarzowi spojrzeć w twarz i to nie tylko dlatego, że mamy tu, mimo niewielkich rozmiarów wizerunku, doskonały portret.
Matthias Autus (przed 1490–1543) nazywał się właściwie Przybyło i był bratem krakowskiego złotnika Grzegorza Przybyły, znanego również z portretu. Tu interesują nas jednak nie polskie korzenie wrocławianina, ale raczej jego życie zawodowe.
Mateusz Przybyło studiował prawo i medycynę na środkowoeuropejskich uniwersytetach w Krakowie i Wiedniu, a także we Włoszech – w Bolonii i Padwie. Praktykował na Węgrzech jako lekarz Thurzonów (z tej rodziny pochodził ówczesny wrocławski biskup Johann Thurzo), a później był nadwornym lekarzem samego króla Węgiel i Czech Ludwika II Jagiellończyka. Towarzyszył królowi także podczas tragicznej dla Węgier i Jagiellonów bitwy z Tukami pod Mohaczem w 1526 r., w której młody władca poległ, a berło dwóch królestw przypadło Habsburgom.
Przybyło uzyskał od cesarza w 1531 tytuł szlachecki dla siebie i brata jako Auctus von Nieskorow. Mieszkał wówczas we Wrocławiu i jako pierwszy został mianowany przez radę miejską physicusem – lekarzem miejskim. Wydał w 1542 ordynek epidemiologiczny – zbiór zarządzeń dla Wrocławia na czas epidemii dżumy, która zebrała tu wtedy swoje straszne żniwo. Najpewniej i on znalazł się wśród jej ofiar.
Oba wizerunki małżeństwa Przybyłów po otwarciu muzeum będziecie mogli zobaczyć w upamiętniającym ich epitafium na wystawie „Sztuka śląska XVI–XIX w.” w Gmachu Głównym, a na razie musicie zadowolić się niewielką fotografią. Głównym tematem malowidła jest Zmartwychwstanie. Pilnujący grobu żołnierze są właśnie świadkami cudownego wydarzenia i zaskoczeni obserwują unoszącego się nad otwartym grobem Chrystusa. Można tam jeszcze wypatrzyć po lewej trzy inne scenki: Marię Magdalenę wracającą od pustego grobu, Trzy Marie, które idą namaścić ciało Chrystusa oraz motyw tytułowany Noli me tangere (Jan 20, 11-18) – Maria Magdalena rozpoznaje w ogrodniku zmartwychwstałego Chrystusa.
Przy takich ewangelicznych tematach zupełnie nie od rzeczy będzie, gdy w nastroju poświątecznym pozwolę sobie zakończyć, życząc wszystkim, którzy czytacie ten tekst, przede wszystkim zdrowia.
Marek Pierzchała, Dział Malarstwa, Galeria Sztuki XVI–XIX w.
#zoom_na_muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸