Muzealne rozmowy: „Stare rzeczy mówią o jakiejś tajemnicy”

Z rzeźbiarzem Piotrem Rogalińskim, autorem najnowszej wystawy czasowej „Nie-zabawki” w Muzeum Etnograficznym, rozmawia jej kuratorka Marta Derejczyk.

Fot. Teodor Jeske-Choiński (il. 1), Wojciech Rogowicz (il. 2–3)

Opowiedz, proszę, o tym, jak zacząłeś rzeźbić w drewnie?
Początków upatrywałbym w dzieciństwie. Mieszkałem na wsi. Nie kupowało się wtedy zbyt wielu zabawek. Trzeba było zrobić je samemu.
I pamiętam bardzo dobrze tę emocję po wykonaniu czegoś – czy to był pistolet, czy model spychacza, czy łuk – tamto zadowolenie, które mi się przypomniało przy robieniu tych „dorosłych” już prac.
Obeznany z nożykiem byłem od małego. Nie miałem wzorca, żadnego rzeźbiarza, za którym chciałbym pójść, chociaż oczywiście znałem prace i Rodina, i Hasiora, i innych twórców z Polski czy ze świata. Początki sięgają więc dzieciństwa i późniejszego kultu – chociaż może to za duże słowo, ale niech będzie – kultu starych rzeczy w naszym domu. Zawsze byłem przekonany, że one mówią o jakiejś tajemnicy. Od dawna gromadzę tego typu rzeczy. Jako dziecko chodziłem po starych dworach, piwnicach, co było właściwie niebezpieczne, bo nikt nie wiedział, dokąd ja poszedłem. Zbierałem stare butelki, jakieś przedmioty, kafle… niektóre mam do dzisiaj. Fragmenty zabawek też znajdowałem.
I otaczałem się tymi znaleziskami. Gdy byłem nastolatkiem, nadszedł taki moment, że cały pokój miałem zawalony starociami. Potem zacząłem się interesować też fotografią.

Kiedy zaczęły powstawać rzeźby?
Do tego doszedłem dość późno, bo zajmowałem się głównie wystawiennictwem, tym, jak pokazać prace innych. Były to wystawy malarskie i fotograficzne oraz wielkie wystawy historyczne. Do dzisiaj jeszcze montuję i aranżuję wystawy innym. Kiedyś, przygotowując wystawę, która nosiła tytuł „Sowieckie piekło”, trzeba było zrobić scenografię z kilku stodół. To była olbrzymia ekspozycja. Rozbieraliśmy ogromne drewniane budynki i z tego materiału budowaliśmy instalacje wystawiennicze. Wtedy musiałem sam podejmować ważne decyzje, decydować nie tylko o wyglądzie, ale też o sprawach technicznych, na przykład jak przygotować mocowania i podział elementów do transportu. Kilka miesięcy ciągłej pracy ze starym drewnem przydało się potem przy budowie własnych scenografii.
Powolutku zacząłem też brać się na odwagę i tworzyć swoje prace. Na początku wykonałem kilkanaście zabawek na podstawie dawnych wzorów, pochodzących między innymi ze zbiorów muzealnych. Wykorzystałem je jako rekwizyty do przedstawienia. Zastanawiało mnie wtedy, dlaczego tak chętnie patrzę na te zabawki i co w nich widzę. Przecież jestem dorosły. Zauważyłem, że zabawki opowiadają o świecie dorosłych, że tam kryją się ważne dla nas sprawy: trud związany z wykonywaniem pracy, relacje między ludźmi, opiekuńczość, macierzyństwo, przyjaźń.
Postanowiłem wykonać pierwszą drewnianą lalkę, taką uproszczoną. Jak ją pokazałem, to zachwytu nie było, więc została gdzieś odłożona i swoje przeleżała.
W zabawkach widzę duży potencjał. Nie są skomplikowane, pasują do moich wyobrażeń. Odpowiada mi uproszczony sposób ich wykonania – nie muszę też zabiegać o jakiś supermateriał, używam zwykłej sosny.
Potem zobaczyłem stare wiejskie instrumenty ludowe. Zachwyciły mnie archaiczne dłubane basy, ich surowy dźwięk i wygląd. Przestały grać w kapelach w momencie pojawienia się harmonii.
Zacząłem dłubać w drewnie. Tak powstały pierwsze obiekty: Łódź, Samolot, Wóz.

Mówiłeś o inspiracji wielkimi rzeźbiarzami. Czy pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z twórczością, którą uznałbyś za ludową?
Wielkie wrażenie robiły na mnie instalacje i chorągwie Władysława Hasiora oraz prace ludowego twórcy z Brus – Józefa Chełmowskiego.
Teatr Studio Czyczkowy, który współtworzyłem z reżyserem Jerzym Welterem, wziął swoją nazwę od wsi Czyczkowy, sąsiadującej z Brusami. Chodziliśmy do pana Józefa, bo to bliziutko było. Działo się to jakieś 15–20 lat temu. Ta szerokość myślenia Józefa Chełmowskiego o sztuce… Byłem pod wrażeniem jego rzeźb, instalacji, ilustrowanych ksiąg o aniołach i roślinach leczniczych. Wtedy zrozumiałem, że sztuka ludowa nie jest tylko czymś cukierkowym… Jego postacie mają jakby życie wewnętrzne, przekazują coś więcej.
Ważnym etapem był dla mnie też Teatr Węgajty, pobyt tam był równie znaczący, jak wpływ twórczości Hasiora czy Chełmowskiego.

Myślisz, że większy wpływ miała osobowość Chełmowskiego czy jego sztuka?
Chyba wszystko razem. To było, powiedziałbym, dużo prostych rzeczy. To, jak podpisywał swoje prace, było ich istotną częścią, zawierało ważną myśl. To, jakich używał form: wypukłe obrazy, malarstwo na szkle, księgi, ule. Ogromne wrażenie zrobił na mnie jego kilkumetrowej długości obraz Sąd Ostateczny – praca, którą wystawił w konkursie imienia Teofila Ociepki w Starym Spichrzu w Bydgoszczy.
Ciekawa też była jego osobowość. Był radosny, gościnny, malował, rzeźbił, konstruował perpetuum mobile, znał się na zielarstwie, był otwarty, a jednocześnie tajemniczy, niezdradzający tajemnic dotyczących swoich technik malarskich. Był intrygujący.

A Ty próbujesz siebie definiować jako artystę?
To jest ciężkie pytanie, bo ja siebie nie postrzegam jako artystę. Poznałem kiedyś scenografa, który mówił: „Rozmawiając z księgowymi, zawsze mówcie, że jesteście artystami” (śmiech). Mam w ogóle dystans do tego słowa „artysta”. Bo kto to jest artysta? Ktoś, kto przedłuża myśl Boga?
Robię różne rzeczy – zajmuję się teatrem, scenografią, muzyką, rzeźbą. To są moje pasje i raz jedne, a raz inne dochodzą do głosu. Teraz rozwinąłem tę część rzeźbiarską. Chciałbym, aby wystawa zaczęła żyć swoim życiem i „poszła w świat”. A jeśli nie pójdzie, to ją zakopię! (śmiech) Chociaż ostatnio myślałem, że fajniej byłoby spalić.
Chyba siebie nie definiuję, nie umiałbym siebie określić. Blisko mi jest do twórczości ludowej, bo zawsze jednak to tam widzę pewną harmonię.
I być może jest to przejaw romantycznej nostalgii za dawnymi czasami, gdy mniejsza była liczba atakujących nas bodźców.

Ta wielopoziomowa inspiracja kulturą wsi ma na pewno swoje źródło w Twoich zainteresowaniach. W końcu wykonujesz też muzykę tradycyjną, interesujesz się plastyką obrzędową, szeroko ujmując – kulturą tego kręgu. To nie jest stylizacja, to praktykowanie i próba przeżywania związanych z nią treści.
Ja uwielbiam tajemnice, a w kulturze ludowej kryje się dużo tajemnic. Na przykład możemy tylko sobie wyobrazić, jak tańczono owijoki. Gramy je z kapelą do tańca, ale nie wiemy, jak wyglądały dokładnie kroki. Jeździmy do starych ludzi, którzy próbują odgrzebać w pamięci ten taniec.
W sztukach plastycznych jest podobnie.
Inspirują mnie znalezione fragmenty przedmiotów: kółko, zawias albo stary ocalały mechanizm. Mówią one o dawnych ludziach, jednocześnie pobudzając wyobraźnię.
Chciałbym, aby moje prace wyglądały podobnie. Żeby zawierały tajemnicę i były jakby wydobyte z przeszłości.
[…]

Jakie tematy poruszasz najchętniej?
Kiedy się pojawił motyw „nie-zabawek”, czyli pewnego zaprzeczenia zabawek, to naturalnie pociągał on za sobą także zauważenie tej drugiej strony życia, na przykład samotności człowieka. Smutek, tęsknota czy samotność też pasują do tych prostych obiektów, które nazwałem „nie-zabawkami”. Pierwsze instalacje były zapisem bieżących spraw. Na przykład praca Kondukt przedstawia pogrzeb córki mojej przyjaciółki.
To wydarzenie zostało w mojej pamięci. Idący kondukt połączyłem z konikiem z ludowych zabawek. U mnie on wiezie trumnę. To pamiętam z dzieciństwa – odwożenie trumny na cmentarz karawanem ciągniętym przez konia.
Są tematy, które istnieją obok mnie. Na przykład ostatnio wykonałem taką instalację: ptaszki lecą naprzeciwko odrzutowca F-16. Tu niedaleko od mojego domu jest wojskowe lotnisko, więc na niebie mam na co dzień takie sceny. Jest też instalacja The City związana z miastem i biurowcami. Zbudowałem ją ze starych liczydeł. Dołączyłem skarbonkę – Bank Centralny. Pierwsza praca, która zarabia na siebie, bo ludzie zaczęli wrzucać pieniądze do skarbonki i czasem nawet pytają, czy mogą przesunąć koraliki na liczydle, żeby liczba się zgadzała (śmiech).
[…]

O czym jeszcze opowiadasz?
Czasami tematem stają się bieżące wydarzenia, na przykład wielkie pożary, które miały miejsce w Australii, ale też płonące bagna w Polsce.
Te obrazy płonących zwierząt zawarłem w takiej dwuczęściowej pracy, która powstała z drewna ze starej wierzby, która spłonęła. Te deski leżały u mnie chyba z 15 lat.
Człowiek jest najczęstszym tematem. To, jak zachowuje się wobec innego człowieka, jak traktuje swoją sferę duchową czy cielesną, jak postępuje z przyrodą i zwierzętami.
Ostatnia praca powstała z myślą o wystawie we wrocławskim Muzeum Etnograficznym, gdzie zobaczyłem ule figuralne, duże piękne obiekty. Pomyślałem wtedy o ich mieszkańcach. Słyszałem, że pszczoły umierają z przemęczenia. Zapracowują się, produkując miód i wosk, z których my korzystamy. Pomyślałem o formie hołdu dla nich.
W Kościele katolickim bardzo ważną funkcję pełni paschał – duża świeca z wosku pszczelego. Jest też pieśń Exultet, w której się śpiewa o pszczole, wychwalając ją. Moja praca nie ma jednak charakteru religijnego. Chciałem tym niewielkim stworzeniom oddać mały hołd i zbudowałem postument ze świecą.

A o czym jest instalacja o tytule Niewoda?
To praca poruszająca problem braku wody. Ludzie stoją przy studni, takiej starego typu z żurawiem, w której już skończyła się woda. Trzymają puste pojemniki, stoją w milczeniu. Człowiek przy cembrowinie rozkłada ręce. Żuraw jest przywiązany, nieczynny.
Próbuję chociaż w taki sposób zabrać głos w ważnych dla mnie sprawach. To może niedużo. Często czuję się bezradny, kiedy okazuje się, że mam bardzo mały wpływ na zmianę podejścia ludzi.
Boję się, że nadal będziemy wycinać połacie lasu i w ten sposób osuszać ziemię. Są takie tematy, o których chcę koniecznie powiedzieć.
Mam też prace bardzo osobiste, związane z moimi przeżyciami i chęcią opowiedzenia o kimś bliskim. Ludzie prawdopodobnie czytają to w innym kontekście. I dobrze. Na przykład Ptasznik to praca o miłości. O tym, że nie potrafimy jej przyjąć i łatwo ją niszczymy. Próbujemy zostawić ją tylko dla siebie i nie pozwalamy ptaszkowi odlecieć, trzymając go silnie w dłoniach. Jednak, gdy go zatrzymujemy, on nie jest w stanie żyć. Ginie.

Czy są prace, które są dla Ciebie szczególnie ważne?
Na pewno Szpital – praca, która związana jest z moim ojcem. Chorował na nowotwór. Widziałem etapy jego leczenia i to, co się działo wówczas z człowiekiem. Od momentu przyjścia do szpitala do momentu odejścia. Diagnoza, oczekiwanie, niepewność. Wstrząsająca jest liczba ludzi przechodzących przez ten proces. W szpitalu dostajemy numerek, który zaczyna się od tysiąc… Potem leczenie, nadzieja, po nich pewna apatia i niewiara, że to może przynieść uleczenie. Z drugiej strony toczy się życie – w tym samym szpitalu jest palarnia, gdzie można spotkać lekarzy, pacjentów.
Jest kaplica. Wszystkie te miejsca odwiedzaliśmy z ojcem. Samochód, helikopter, winda wożąca pacjentów. Zbudowany przeze mnie szpital przypomina piętrowy domek dla lalek, toczą się tu jednak poważne sprawy. Ta praca, poświęcona mojemu tacie, jest ważna dla mnie.
Mam też sentyment do pierwszych prac, takich jak ŁódźKonik z wozem, które mówią o przemijaniu, o naszym wędrowaniu przez życie.
Jesteśmy tu na chwilę i często samotni. Można mieć rodzinę, bliskich, ale są pewne rzeczy, które trzeba zrobić samemu. Są ważne i nikt za nas tego nie zrobi, muszą się odbyć w samotności.
Ważnym wydarzeniem było też dla mnie zbudowanie scenografii z moich rzeźb do spektaklu Harmonia Mundi w reżyserii Jacka Hałasa, prezentowanego w Filharmonii Szczecińskiej. Powstała wtedy duża ruchoma forma poruszana przez aktorów, ludowych śpiewaków i muzykantów. Przypominała ogromny mechanizm zegara.
Ostatnio współpracowałem też z twórcami ludowymi. W jednej pracy wykorzystałem na przykład wiatraczek wykonany przez Jana Puka. Zestawiłem go ze zrobionymi przez siebie elementami współczesnej elektrowni wiatrowej.
Pojawiło się pytanie: czy na pewno potrzebujemy tyle energii, czy w ogóle musimy tyle wszystkiego produkować?
Natomiast do instalacji Wojna zaprosiłem do współpracy Tadeusza Leśniaka, który przygotował 12 drewnianych koników jednego rodzaju. Ja stworzyłem większego konika w pełnym rynsztunku militarnym –  był przykryty metalem, uzbrojony w szable i inne atrybuty wojenne. Zadziałał kontrast – małe, czerwone koniki zapłonęły jak ogień, pokazując jednocześnie dziecięcą delikatność. A ja chciałem pokazać tę drugą stronę. Są przecież dzieci, które nie znają innej rzeczywistości niż wojenna, urodziły się w czasie wojny i w tym świecie żyją. To niewyobrażalne!

Co teraz planujesz?
Jeszcze nie wiem. Mam pomysły na kolejne prace. Niektóre już powstały, ale jeszcze nie jestem z nich w pełni zadowolony. Chciałbym spalić jedną z rzeźb i zarejestrować ten proces. Kiedy słucham opinii ludzi, wyłapuję między innymi głosy, że tematy moich prac są bardzo ciężkie. Może faktycznie potrzebują pewnej przeciwwagi. Interesuje też mnie nieobecność, ślady pozostawione przez człowieka. Chciałbym wyrzeźbić diament, chmurę i spadającą kroplę. Ale na razie nie wiem, co będzie. Zobaczymy.

Rozmawiała Marta Derejczyk

Całość rozmowy z artystą przeczytać można w publikacji towarzyszącej wystawie. Polecamy.

■  Muzealne rozmowy ➸
■  Wystawa „Nie-zabawki” ➸

 

print