Rozmowy Małgorzaty Matuszewskiej:
„Wiele rzeczy warto ratować”

Kuratorki wystawy „Naprawiacze” ➸ Olga Budzan i Marta Derejczyk opowiadają o swoistej modzie na naprawianie przedmiotów i nie tylko ich.

Fot. M. Lorek

Dziś, kiedy komuś się coś zepsuje, zastanawia się, czy opłaca się to naprawiać, czy kupić nowe. Kiedyś było inaczej?
Marta Derejczyk: To prawda, wcześniej nie było takiej możliwości. Rzeczy były wykonywane porządnie i wiadomo było, że można je naprawić. Dziś są robione najczęściej bardzo szybko i do wykorzystania „na raz”.

A jednak wydaje się, że ostatnio moda na naprawianie ogarnęła wszystkich. Czy dalej robi się na „jeden raz”, żeby człowiek wciąż kupował?
Olga Budzan: Istnieje zjawisko greenwashingu, czyli fałszywego wywoływania u klientów wrażenia, że produkt został wytworzony ekologicznie. Ale mam też wrażenie, że im więcej ma się pieniędzy, tym bardziej można sobie pozwolić na mądre decyzje. Na szczęście często odpowiedź na pytanie, czy naprawiać, czy kupić nowe, zależy od znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy można kupić coś nowoczesnego, energooszczędnego i rzeczywiście przyjaznego środowisku. Dziś są np. pralki, do których nie trzeba wkładać chemii. Wspominamy też czasy, kiedy ludzie potrafili wiele rzeczy zrobić własnymi rękami. „Złota rączka” to był ktoś spotykany na co dzień.

Marta Derejczyk: Mój ojciec sam reperował samochód. Teraz użytkownik auta nie jest w stanie zdjąć obudowy, żeby naprawić jedną lampkę, trzeba z tym jechać do autoryzowanego serwisu. To już nie jest sprzęt mechaniczny łatwy do złożenia i rozłożenia. Wszystko zostało obudowane specjalistyczną techniką, którą trzeba podłączyć do komputera. Nawet jeśli ma się dobre chęci, naprawa nie jest osiągalna i prosta do wykonania.

Pokazujecie ludzi uprawiających ginące zawody?
Olga Budzan: Pierwszym pomysłem na ekspozycję było właśnie podążanie ścieżką poszukiwania przedstawicieli ginących zawodów. Potem stwierdziłyśmy, że jeśli chcemy opowiedzieć o wszystkich ginących zawodach i szczegółach pracy rzemieślników, wystawa byłaby wiele razy większa i zupełnie inna. Uznałyśmy, że technikalia i szczegóły pracy rzemieślników to tylko wątek poboczny. Bardziej nas interesuje sama idea i motywacja.

Czyli co?
Olga Budzan: Zastanawiamy się, po co ludzie naprawiają rzeczy, dlaczego się na to decydują. Co trzeba zrobić z przedmiotem, żeby go nie wyrzucać, tylko dać mu drugie życie? Okazało się, że są ku temu powody praktyczne i niepraktyczne, ale równie ważne. Oczywista jest wartość emocjonalna przedmiotu, ale też pojawiły się inne powody chęci ratunku dla niego: rzecz jest sprawdzona, więc ludzie decydują się na naprawę, bo nie wierzą, że znajdą inną tak dobrą. Tak bardzo często myśli się o butach. Są też powody magiczne, albo chemiczno-technologiczne. Podczas długiego użytkowania specjalnych właściwości nabierały dzieże, w których rosło ciasto, albo łopaty do chleba. Z czasem dzieże miały swoją florę bakteryjno-grzybową, ciasto w nich dobrze wyrastało. I opłacało się je naprawiać, choć nie miały wielkiej wartości materialnej, były po prostu drewniane, a na wsi drewniane przedmioty nie były ani trudne do wykonania, ani drogie. A jednak dzieże były zaskakująco długo naprawiane. Zdziwiłyśmy się, że tak tani sprzęt podlega częstej ingerencji naprawczej.

Macie ulubione przedmioty?
Olga Budzan: Oczywiście! Dla mnie bardzo ważny obiekt tej wystawy to talerz sklejony przez Andrzeja Nieczajewa, mojego dziadka. Wygląda dość paskudnie, jest brzydko sklejony, ale w domu dziadków wisiał na honorowym miejscu. Przedstawia scenkę alpejską. Pamiętam, jak dziadek naprawiał talerz – trwało to długo i dla osoby niezainteresowanej talerzem efekt mógł nie być zadowalający. Po latach, jak go zobaczyłam umazanego klejem, odkryłam talerz na nowo. Dziadek chciał wszystko naprawiać. Mieliśmy wiele klejonych wazonów, co skłania mnie do zastanowienia się, co się działo w moim rodzinnym domu, że tak wiele rzeczy się tłukło. (śmiech) Ale naprawy wynikały z szacunku do rzeczy. Obserwujemy dwie przeciwstawne postawy. Z jednej strony istnieje trend wyrzucania zaskakująco wielu cennych rzeczy, a z drugiej – są ludzie chodzący do śmietników i szukający tam skorup, by zrobić z nich coś nowego. Wśród nich jest m.in. wrocławski artysta Robert Lenard Bachmann czy znana z Instagrama Ula z Parametry, autorka bloga „Szmaty z wiaty”. Takie szukanie przestało być domeną osób po prostu potrzebujących, a stało się stylem życia. Ludzie prowadzą instagramowe profile na temat tego, co znajdują na śmietniku. Są grupy na Facebooku, użytkownicy rozmawiają o tym, co kto znalazł ciekawego, co uratował. Chwalą się uratowanymi rzeczami, np. wyremontowanymi meblami. Im więcej umiemy uratować i tymi przedmiotami urządzić dom, tym lepiej. Stało się to rodzajem zdrowej rywalizacji.

Na wystawie są rzeczy użyte do zrobienia czegoś nowego i te przywrócone do tego, do czego zostały stworzone?
Marta Derejczyk: Podzieliłyśmy wystawę na rzeczy, które zostały naprawione, i na takie, w które ingerowano, by spełniały nową rolę. To też opowieść o tym, jak ratować samą materię i zrobić z niej coś zupełnie nowego. Są też samoróbki stające się nowymi przedmiotami i rzeczy z przetworzonej materii: tkanin, plastiku, rzeczy zrobione z innych rzeczy.

Co na przykład?
Olga Budzan: Sukienka z krawatów albo biżuteria z monet. Mamy biżuterię huculską – naszyjniki i współczesne kolczyki z monet.

Marta Derejczyk: Dawniej przedmiotom często przypisywano właściwości magiczne. Noszenie ich na szyi było inwestycją kapitału w rzecz, którą się ma na sobie, a którą w razie czego można było łatwo spieniężyć. Miało to też właściwości ochronne i magiczne.

Idąc od materii do ducha, czy ludzie chętnie naprawiają relacje między sobą?
Marta Derejczyk: To ciekawy wątek, trochę obok wystawy. Czy ludzie troszczący się o rzeczy dbają o ludzi? Czy relacje warto ratować, czy szkoda na to czasu i żyć łatwiej, szybciej? I czy warto ratować zwierzęta? Myślę, że to ogólna postawa życiowa: jeśli ktoś potrafi okazać szacunek przedmiotowi, to okazuje także szacunek pracy innego człowieka, planecie, materii, różnym rzeczom, duchowości.

Olga Budzan: Ula, jedna z bohaterek naszej wystawy, chodzi po śmietnikach i pokazuje, co ludzie wyrzucają: meble, zupełnie świeże jedzenie. Wskazuje też, jak bardzo ludzie nie segregują odpadów. Że piękną starą lampę można położyć koło śmietnika, a nie mieszać jej ze śmieciami. Ula walczy o chore i stare koty. Na Instagramie wrzuca zdjęcia potrzebujących pomocy zwierząt. Nie jest artystką, można ją nazwać aktywistką i pozytywną influencerką.
Coraz więcej jest takich ludzi, pomysłowo promujących pozytywne postawy. Bycie influencerem to nie tylko promowanie kosmetyków, ale też pozytywnych interwencji. To cały wachlarz różnego rodzaju naprawiania, od pragmatyzmu po romantyzm.

Naprawianie jest wywoływane przez różnego rodzaju potrzeby? W dobie pandemii i noszenia masek, bywało, że będąc producentką/dystrybutorką szminek, trzeba było przerzucić się na inną działalność.
Marta Derejczyk: Tak, oczywiście. Naprawianie to nie zawsze to samo. Retusz też jest działalnością naprawczą, ale jego motywacja jest inna niż łatania skarpet. Iwona Ogrodzka, wrocławska artystka, na zlecenie amerykańskiej firmy retuszowała fotografie posiadłości. Jej prace pokazują zupełnie odrealnione budynki, gdzie jest nadzwyczajnie dużo okien, pięter, drzew dookoła. Bajkowy dom to ucieczka w fikcję. To piękno bywa pięknem ponad miarę.

Na Dolnym Śląsku naprawiamy też historię, przestając się jej wstydzić.
Marta Derejczyk: Tak. Pokazujemy, czym było naprawianie „relacji” na Dolnym Śląsku po II wojnie światowej. Do oryginalnego niemieckiego plakatu „Bitwa o mleko” z drugiej jego strony Dział Propagandy Artystycznej dołączył orła z polskiego herbu. Na wystawie pokazujemy dolnośląskie pocztówki, oryginalnie z niemieckimi napisami, które później zamazywano i dodawano polskie. Miało to sens praktyczny – nie trzeba było drukować nowych pocztówek, ale niosło też sens ideologiczny. I pokazujemy nowe odsłanianie korzeni Dolnoślązaków. Narrację o tożsamości trzeba wciąż budować. Przecież już od lat możemy mówić o skomplikowanej historii, mówimy więc o niej i namawiamy, żeby rozmawiać z osobami z własnej rodziny. Znajomość historii lokalnej jest potrzebna przede wszystkim na najniższym poziomie. Świadomość dziejów własnej miejscowości, rodziny, kształtuje nas najbardziej, bardziej niż wielka polityka i wielka historia.

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

■  Muzealne rozmowy ➸

 

print