O wystawie „Święte obrazki. Pasje kolekcjonerskie i badawcze o. Nikolausa von Lutterottiego OSB (1892–1955)” w Muzeum Etnograficznym opowiadają jej kuratorzy: Joanna Kurbiel i Arkadiusz Dobrzyniecki.
Fot. Magdalena Lorek
Te eksponaty znalazły się w zbiorach Muzeum Etnograficznego dawno temu…
Joanna Kurbiel: Tak i były wielokrotnie pokazywane. Ale po raz pierwszy wystawiamy je w takiej skali, jednocześnie szeroko prezentując kolekcjonera i badacza, który je zebrał.
Ojciec Nikolaus von Lutterotti ze zgromadzenia oo. benedyktynów w Krzeszowie to bardzo interesująca postać…
Arkadiusz Dobrzyniecki: Nikolaus von Lutterotti pochodził z Południowego Tyrolu, krainy leżącej na pograniczu Austrii i Włoch. Urodził się w Kaltern, dzisiejszym Caldaro, wówczas będącym częścią Austrii. Po I wojnie światowej przyjął włoskie obywatelstwo. Mieszkańcy Kaltern i tego regionu większą wagę od nazwy państwa przywiązywali do miejsca. Byli „stąd”, jak „stąd” są obecni Górnoślązacy. Do dziś jego rodzina, pochodząca z północnych Włoch, z pogranicza włosko-austriackiego, wciąż mieszka w Caldaro. Ród przebywał tam od XVI wieku, ale przeniósł się w XVII wieku do Cesarstwa Austriackiego, osiągając w nim bardzo wysokie godności urzędnicze.
Jakie?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Pradziadek był naczelnikiem politycznym okręgu Bolzano, dziadek cesarskim prezydentem Kamery Wojennej w Wenecji. Nikolaus urodził się wielodzietnej rodzinie, dość zamożnej. Pierwsze święcenia przyjął w Pradze i tam oficjalnie został mnichem benedyktyńskim. Po I wojnie światowej, w 1919 roku, benedyktyni zostali wygnani z Czechosłowacji jako mnisi niemieccy. Paradoksem było, że Lutterotti też został wypędzony jako Niemiec, choć przyjął włoskie obywatelstwo! Przyjechał do Krzeszowa, opactwa założonego jako benedyktyńskie, a od końca XIII wieku do 1810 roku, czyli do sekularyzacji i konfiskaty majątków kościelnych przez państwo pruskie, będącego opactwem cysterskim. Krzeszów był olbrzymim kompleksem dwóch kościołów, klasztoru, dwóch miast i 42 wiosek. I w 1810 roku cały ten majątek przeszedł pod władanie państwa. Żadnych zakonników nie było w Krzeszowie do 1920 roku, kiedy trafili tam benedyktyni i zarządzali Krzeszowem do niedługich czasów po II wojnie światowej. Warto wspomnieć, że dziś Krzeszów to też zakon benedyktyński, mieszkają w nim siostry benedyktynki ze Lwowa.
Kiedy benedyktyni trafili tam po I wojnie światowej, musieli czuć się obcymi w mieszkającej tam społeczności. Czy byli obcy?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Nowi i obcy nie tylko w Krzeszowie, w ogóle na Śląsku, co bardzo ważne, bo Lutterotti też był obcy… Całe życie obcy, najpierw jako Austriak w Czechach, potem Włoch na Śląsku… W Krzeszowie bardzo szybko się zakorzenił. Od 1920 roku, w ciągu niedługiego czasu, został bardzo znanym historykiem, a przede wszystkim archiwistą zakonnym. Badał archiwa cystersów krzeszowskich. W ciągu dekady zdołał napisać ok. 70 książek i artykułów naukowych. Dziś część jego prac prezentujemy w muzealnych gablotach.
Zajmował się cystersami, nie benedyktynami?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Jego pisma dotyczą cystersów w Krzeszowie oraz w państwie kościelnym, opisał też historię dawnych cysterskich przełożonych zakonnych. Zajmował się pracą dydaktyczną, pomagał konserwatorom w renowacji zakonnego kościoła głównego i jego fasady, która do 1944 roku była restaurowana. Pomagał konserwatorom fresków Michaela Willmanna w kościele św. Józefa. Potrafił odnaleźć w archiwach m.in. kontrakty z malarzami, rzeźbiarzami, którzy tworzyli te piękne dzieła sztuki.
Jego pracowitość chyba przydała się w Krzeszowie?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Jak bardzo była cenna jego współpraca przy tej konserwacji, świadczy to, że na fasadzie tego kościoła są rzeźby, a pod nimi „fartuchy” – elementy budowlane położone na elewacji, zdobione napisami. Owe „fartuchy”, kiedy przystąpiono do konserwacji, były nieczytelne i podobno Lutterotti je zrekonstruował, a jeśli nawet nie zrekonstruował, to wymyślił, jakie powinny być. To była jego kolejna pasja. Był też bardzo lubianym, cenionym zakonnikiem i bardzo cenionym spowiednikiem. Konfesjonał Lutterottiego był oblegany, co stawało się obiektem zazdrości innych zakonników, a szczególnie przełożonego zakonu. Był miły w obyciu, wygłaszał piękne kazania i był obdarzony niezwykłym poczuciem humoru.
Poczucie humoru to potrzebna cecha…
Arkadiusz Dobrzyniecki: Lutterotti mawiał ponoć, że „humor jest kołem ratunkowym na rzece życia”. Już jako dziesięcioletni chłopiec Marco znany był ze swoich zabawnych psot. Kiedyś zamienił tabliczki ogłoszeniowe wywieszone na klasztorze franciszkańskim i sąsiadującym z nim sklepem masarskim. Zdumieni przechodnie mogli przeczytać na furcie zakonnej: „Dziś świeża kaszanka”, a na witrynie rzeźnika: „Dzisiaj rozgrzeszenie ogólne!”. W mrocznych czasach hitlerowskich, wracając z podróży, opowiedział swoją przygodę: „Dzisiaj po raz pierwszy mówię z zadowoleniem o swoim włoskim paszporcie. Na dworcu kolejowym podszedł do mnie SA-man z puszką na zbiórkę wojenną i gwałtownie nią zabrzęczał, domagając się datków. Wyjąłem swój paszport i powiedziałem mu: – Jestem Italiano, Mussolini zabronił żebrać”. To pokazuje, jak nawet w trudnych czasach podchodził do życia, a było mu to bardzo potrzebne.
Dlaczego?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Po wojnie, kiedy został tu z własnej woli jako strażnik Krzeszowa, żeby nie rozkradli go Rosjanie i szabrownicy, był prześladowany przez władze komunistyczne jako mnich – i to traktowany jako mnich niemiecki. Prześladowała go też część polskich władz kościelnych skłonnych wtedy do współpracy z komunistami. Odebrano mu prawo spowiedzi, prawo głoszenia kazań. I on to znosił. Do 1954 roku był w Krzeszowie, dostał misję opieki nad pozostałymi na Dolnym Śląsku Niemcami.
Miał dużo pracy duszpasterskiej?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Ogromnie! Niemców na całym Dolnym Śląsku zostało ponad 8 tysięcy. Posługa duszpasterza była niewykonalna. Lutterotti w ciągu tygodnia przemierzał 60–70 km po górach, żeby docierać do ludzi w Kłodzku, Wałbrzychu, Boguszowie-Gorcach, Jeleniej Górze, a był już po 60. roku życia. Zachował pogodę ducha, mówił, że ma diecezję jak włoski biskup.
Pod koniec życia ciężko chorował?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Tak, zaczął chorować na białaczkę w 1952 roku, źle go zdiagnozowano, dwa lata później zmuszono go do wyjazdu. Pojechał do rodziny w Austrii, potem do Niemiec, dokąd wyprowadzili się zakonnicy z Krzeszowa. Większość czasu spędził w klinice w Stuttgarcie, gdzie zmarł – miał nie tylko zaawansowaną białaczkę, ale też inne choroby. W listach wspominał, jak w czasie deszczu, śniegu, w słocie chodził do ludzi. Był lubiany również przez Polaków. Nic dziwnego, po prostu był dobrym człowiekiem. Z Czech wyrzucony jako Niemiec, w komunistycznej Polsce traktowany jako Niemiec i w dodatku zakonnik. To było bardzo trudne, ale znosił trudy z pogodą ducha, przez całe życie podkreślał, że jest przede wszystkim zakonnikiem benedyktyńskim, sługą Boga i służy Bogu przez całe życie. To było jego powołanie. Narodowość nie była dla niego ważna.
Wystawa, której część tytułu stanowi określenie „święte obrazki”, to cuda, prawda?
Joanna Kurbiel: Tak, to prawdziwe perełki jeśli chodzi o grafikę dewocyjną i obrazy na szkle. Z inwentarza muzealnego obrazów na szkle ok. jedna czwarta to obrazy ojca Lutterottiego. W kolekcji jest ok. 13,5 tysiąca grafiki dewocyjnej. Na wystawie prezentujemy „tylko” ok. 500, to skondensowany wybór, bo kolekcja jest bardzo różnorodna, ciekawa pod względem ikonografii, technik graficznych, miejscowości, w których były tworzone. Staraliśmy się tak je wybrać, by unaocznić bogactwo i zróżnicowanie. Nie było łatwe w 500 sztukach zawrzeć treść całości zbioru.
Arkadiusz Dobrzyniecki: A wiele osób mówi, że jest to i tak za dużo, tworzą swoistą kakofonię. Ale taka jest charakterystyka tej kolekcji. Niektóre powstały już w XV wieku, więc to olbrzymia tradycja. Takie przedstawienia istniały od czasu wynalezienia możliwości druku ilustracji. Mamy grafiki powstałe już na początku XVI wieku, które służyły takiemu celowi. Wówczas to nie były obrazki dewocyjne, a przede wszystkim o treści religijnej. Lutterotti na początku zbierał obrazy o treści religijnej, później skierował się w stronę ludowej (dziś powiedzielibyśmy „etnograficznej”), części grafik ludowych oraz ludowych obrazów na szkle, co ma niezwykłą wartość.
Dlaczego niezwykłą?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Bo te obrazy wychodziły z użycia w domach chłopskich, w których funkcjonowały od połowy XVIII do połowy XIX wieku, przepadały i były wypierane przez „jelenie na rykowisku” w postaci zdjęć, oleodruków.
Joanna Kurbiel: Czyli o wiele tańszych technik graficznych, których można było uzyskać o wiele więcej. Jednak obrazy na szkle wydawały się pewnym anachronizmem i były chowane na strychach. Niszczyć takiego obrazka nie było można, bo był poświęcony. I tak leżał zapomniany i niszczał. Trafiały do kolekcji, a o. Lutterotti był prekursorem kolekcjonowania.
Jedynym?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Na Śląsku było dwóch kolekcjonerów obrazów na szkle. Muzeum w Jeleniej Górze jest największym depozytariuszem obrazów na szkle, ma ich ponad 1300, a przed wojną miało tylko dwa (sic!) takie obrazy. Dziś zbiór jest tak wielki dzięki prof. Erykowi Wiese, historykowi sztuki, który przez hitlerowców został usunięty ze stanowiska dyrektora muzeów we Wrocławiu, wyjechał do Jeleniej Góry, gdzie w 1933 roku założył antykwariat. Zebrał więcej obrazów na szkle niż Lutterotti, w czasie wojny zdeponował je w jeleniogórskim Muzeum. To zaczątek ich kolekcji, naszej – zbiory Lutterottiego.
Chyba zamożni chłopi je mieli, bo te dzieła już w chwili ich powstania nie były tanie?
Joanna Kurbiel: Raczej były w zamożniejszych domach. Jak już były, to w izbach wisiały całymi rzędami. Należy pamiętać, że dolnośląskich wsi nie można porównywać z innymi ówczesnymi wioskami, tu był inny rozwój, wieś była bardziej zbliżona do miasta, z murowanymi domami, wszystko funkcjonowało tu prawie jak w mieście, ludzie ubierali się bardziej po miejsku. Nie było przepaści między bogactwem a biedotą w chacie krytą strzechą, jak na innych terenach. Na Dolnym Śląsku w XIX wieku ten status był spłaszczony, więc ludzie na wsiach mogli sobie pozwolić na takie obrazy. Bogatsi mieli ich po kilka.
Arkadiusz Dobrzyniecki: Na naszej stałej wystawie są eksponowane te, na które pozwalali sobie naprawdę bogaci chłopi. Ale pojedynczy obrazek można było sobie kupić, oszczędzając – takie sacrum było ważną rzeczą w domu.
Kim byli twórcy?
Joanna Kurbiel: Impulsem do powstania obrazów na szkle był kryzys w przemyśle szklanym w drugiej połowie XVIII wieku. Na Dolnym Śląsku i w północnych Czechach było dużo hut szkła, bo była łatwość pozyskiwania materiału potrzebnego do jego produkcji. Huty produkowały szkło taflowe, szklane naczynia. W drugiej połowie XVIII wieku nastąpił kryzys, pracownicy hut szkła – a byli to też często ludzie uzdolnieni, z zacięciem artystycznym – wpadli na pomysł wypełnienia niszy na rynku i zaczęli malować religijne obrazy na szkle. Początkowo robili to sami pracownicy hut, potem angażowane były całe rodziny. Powstawały małe manufaktury rodzinne, gdzie nastąpił podział pracy – ci zdolniejsi robili trudniejsze rzeczy, jak malowanie wymagających precyzji szczegółów: konturów, fałdowań szat. Pozostali członkowie rodziny wypełniali kolorem kontury. Obraz na szkle malowało się inaczej niż na płótnie czy desce. Wszystko robiło się odwrotnie: najpierw kontury i szczegóły, potem wypełniało się je kolorami, na końcu zamalowując tło. W efekcie, jak się odwróci obrazek na szkle, nic na nim nie widać tylko zamalowane tło. I trzeba było pamiętać, żeby malować w lustrzanym odbiciu. Wszelkie napisy trzeba było robić odwrotnie, żeby były czytelne po odwróceniu.
A grafiki?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Są bardzo różnorodne. Prezentujemy grafiki dewocyjne, religijne, już od XVI-wiecznych, niemal do połowy wieku XX. Najpierw powstawały niewielkie drukarnie – manufaktury. Nawet niedaleko Głuchołaz było niezwykłe miejsce, gdzie drukowano grafiki. Wyspecjalizowano się w produkcji grafik dewocyjnych. Niezwykle prężne ośrodki, gdzie one powstawały, później były w Pradze, Wiedniu, Düsseldorfie. W Einsiedeln w Szwajcarii działało wydawnictwo Benziger, czynne do dziś.
Do zdobienia grafik nie używano tanich rzeczy…
Joanna Kurbiel: Drukowano je np. na jedwabiu. Dzieła powstające w klasztorach, które dla uproszczenia nazywamy grafikami, nie są typowymi grafikami. Bazują np. na miedziorytach, uzupełniane są tkaninami, błyszczącą pasmanterią, haftem dwustronnym, niezwykle pracochłonnym, na aksamicie, a nawet na papierze.
Arkadiusz Dobrzyniecki: Praca była swoistą modlitwą, to były pojedyncze egzemplarze tworzone przez zakonnice.
Ile trwała praca nad maleńkim dziełem?
Joanna Kurbiel: Długo, na pewno tygodnie.
Te małe obrazy i modlitewniki służyły jednemu właścicielowi?
Arkadiusz Dobrzyniecki: Maleńkie grafiki były przechowywane prywatnie, używane przez właściciela i jego rodzinę, tylko bardzo okazjonalnie pokazywane innym. Na wielu ilustracjach widać stan zużycia. Na przykład modlitewniki były „zaczytywane” przez pokolenia. Kiedy już nie dało się ich czytać, bo tak były zużyte, palono je. Ślady zużycia są też cenne, świadczą o tym, że przedmioty były używane, nie tylko przechowywane. Część przedmiotów trafiła do klasztorów, gdzie były może mniej niszczone.
To wyjątkowo piękny zbiór, świadectwo czasów, stylu życia i zwyczajów ludzi. Chyba szczególnie warto go obejrzeć w okresie bożonarodzeniowym?
Arkadiusz Dobrzyniecki: W tym szczególnym czasie odwiedza nasze domy ksiądz chodzący po kolędzie, wręczając „święte obrazki”. Warto, abyśmy uświadomili sobie, jak długą i piękną mają one tradycję.
Rozmawiała Małgorzata Matuszewska
■ Muzealne rozmowy ➸