Konkurs towarzyszący wystawie czasowej w Muzeum Etnograficznym „Rzeczy przysposobione” został rozstrzygnięty. Z przyjemnością prezentujemy nagrodzone prace.
❦
Nagroda I
Ewa Marciniak ➸ Widelczyk
To mały metalowy widelec z krótką rączką i trzema zębami, z których jeden jest nieco szerszy od pozostałych. Gdy do odwrotnej strony trzonka przyłoży się szkło powiększające, można odczytać wybite w nim oznaczenie: CFH NEOXYD i symbol rogatego zwierzęcia, które wygląda jak koziorożec. Dzięki temu wiem, że prawdopodobnie wyprodukowano go w Aue w Saksonii. Ten osamotniony widelczyk stoi dziś w kubku, otoczony współczesnymi polskimi krewniakami, na kuchennej półce w moim mieszkaniu. To jedyny materialny dowód historii, jaka rozegrała się w mojej rodzinie prawie osiemdziesiąt lat temu, który do mnie przywędrował.
Należał kiedyś do niemieckich właścicieli domu, w którym co roku spędzałam wakacje. Zostawili go tak, jak wiele innych przedmiotów. Musieli. Pamiętam ich dom: podłogę w korytarzu wyłożoną białymi i czarnymi płytkami, kaflowe piece, witrażowe szkiełka w drzwiach, biały kuchenny kredens, szafy ze skrzypiącymi drzwiami oraz tapicerowane kanapy. I najcudowniejszy smak śliwek prosto z sadu, ich sadu i przebiśniegi, które podobno w ich czasach posadzone były tak, że tworzyły kształt serca.
W ich domu zjawili się inni, bo musieli. Nowi nigdy nie przestali marzyć o powrocie „do siebie”, choć swoje skromne, a często ubogie domostwa zostawione na Wschodzie zamienili na domy większe, piękniejsze i lepiej wyposażone. I właśnie to wyposażenie nastręczało tylu trudności, bo przybysze przeznaczenia wielu przedmiotów po prostu nie znali. Mały widelec? Skoro mały, to może do karmienia dziecka? Niejedno dziecko w mojej rodzinie było nim karmione…
Ten srebrzony deserowy widelczyk przypomina mi też o relacji, jaka nawiązała się między niemiecką właścicielką domu a moją babcią. Gdy się poznały, obie były bardzo młodymi kobietami i matkami. Historia spowodowała, że przez pewien czas mieszkały pod jednym dachem. Ta wymuszona przez los znajomość przekształciła się w wieloletnią przyjaźń, która manifestowała się wzajemnymi odwiedzinami, pamięcią przy każdej świątecznej okazji i paczkami, które przez wiele lat ubarwiały nam szarą, socjalistyczną rzeczywistość.
Ta relacja nawiązała się wbrew wszelkim różnicom i barierom, na przekór ustaleniom dokonanym przez ówczesnych polityków decydujących o przyszłości milionów ludzi. I o tym również przypomina mój wyjątkowy widelczyk.
❧ Uzasadnienie jury
Poruszający opis niepozornego przedmiotu, jakim jest widelczyk do ciasta, urzekł jury, które jednogłośnie zdecydowało o przyznaniu jego autorce pierwszego miejsca. Na wybór wygranej wpływ miały również pojawiające się w opisie poszczególne elementy, które odgrywają znaczącą rolę w procesie przysposabiania rzeczy: przywiązanie do przedmiotu, mimo wcześniejszej nieznajomości jego funkcji, poszukiwania genealogiczne, a także piękna historia długoletniego splecenia losów dwóch pozornie obcych sobie rodzin – polskiej i niemieckiej.
Nagrodzony widelczyk do ciasta oglądać można na wystawie „Rzeczy przysposobione”.
❦
Nagroda II ex.
Adam Koszutski ➸ Aparat fotograficzny
Aparat fotograficzny Voigtlander Bessa wyprodukowany w latach 30. XX wieku, zachowany wraz ze statywem, nadal sprawny. Używany był często do robienia rodzinnych zdjęć ze względu na posiadany samowyzwalacz.
W latach 30. odbywał wiele wędrówek wraz z rodziną Jacobów z Hirszbergu, a po wojnie – Purskich z Jeleniej Góry. Kiedy Klara i Richard wyjeżdżali wiosną 1947 roku, pozostawili aparat Joannie i Czesławowi. Podobnie jak wyposażenie mieszkania, w którym mieszkali po sąsiedzku przez niemal dwa lata po zakończeniu wojny.
Państwo Purscy przyjechali do Jeleniej Góry z małą córeczką i dwiema walizkami. Zamieszkali przy ulicy Marii Konopnickiej nad poniemiecką księgarnią. Joanna była przedwojenną bibliotekarką. Wkrótce otworzyli tam pierwszą polską księgarnię w Jeleniej Górze, działającą w latach 1946–1949.
W roku 1950 zaczęła powstawać państwowa sieć księgarń Dom Książki. Czesław współtworzył placówki w Jeleniej Górze, Cieplicach, Karpaczu i Szklarskiej Porębie. Księgarnię Literacką Joanna Purska – znacjonalizowano.
Rodzinne wydarzenia przez kolejne lata były uwieczniane tym samym aparatem aż do końca lat 70. Ojciec nauczył córkę robienia zdjęć. Wiele z nich pozostało. Opowieść trwała nadal.
❧ Uzasadnienie jury
Aparat fotograficzny zachował swoją funkcję, mimo że zdjęcia, które nim powstają, pokazują polską nie zaś niemiecką rodzinę. Rzecz łączy dwie historie rodzinne, spaja przerwane wojną narracje. Opis przedmiotu pozwala domyślać się refleksji nad biografią rzeczy oraz jej poprzednich użytkowników.
❦
Nagroda II ex.
Jolanta Kluba ➸ Skrzyneczka
Moja rzecz przysposobiona to niewielka skrzyneczka, szkatułka, zamykane na kluczyk drewniane pudełko. Opowiada historię tych ziem, a zwłaszcza Dolnego Śląska. Na pudełku odnajduję bowiem niby znane mi Szczawno-Zdrój czy Książ, a jednak pod innymi nazwami: Salzbrunn oraz Fürtsenstein. Pewnie jedna z typowych pamiątek, przywieziona może z krótkiej wycieczki, może z dłuższego pobytu w kurorcie Bad-Salzbrunn.
Obecnie pudełko opowiada moją historię. Służy mi bowiem do zbierania drobiazgów – niewielkich pamiątek z podróży. Trafiają tam wizytówki z pięknych i dobrych miejsc, przypinki, czasem jakiś kamyczek lub niewielka figurka albo inny drobiazg, jak na przykład brelok z kotem przywieziony z jednej z ulubionych miejscówek na weekendowe i nieco dłuższe wypady.
Opowiada też, choć nie wprost, historię swojej właścicielki. Przedmiot należał do dawnej mieszkanki Ziem Zachodnich i Północnych, a konkretnie dzisiejszego województwa opolskiego. Miała na imię Anna, na świat przyszła w roku 1926, toteż nietrudno policzyć, że w dniu wybuchu II wojny światowej miała lat 13. Gdy na spokojne dotąd tereny na wschodnich krańcach Niemiec weszli sowieccy żołnierze, właśnie obchodziła 19. urodziny. Na zdjęciach z początków lat 40. XX wieku, gdy wojna wprawdzie trwała i zbierała swoje żniwo (Annie zabrała braci), ale w regionie Opola było cicho i spokojnie, Anna jest wesoła, z uśmiechem na ustach nosi wiadra z przydomowej studni, z dumą prezentuje niedzielną, odświętną sukienkę…
Jak wielu mieszkańców regionu, zwłaszcza jego środkowej i wschodniej części, Anna została po zakończeniu wojny w swojej rodzinnej miejscowości, która wkrótce znalazła się w granicach nowego województwa opolskiego. Na tak zwanym Śląsku Opolskim, czy też Opolszczyźnie. Wkrótce wyszła też za mąż. Za Polaka, ale „miejscowego”, czyli tak zwanego autochtona, który choć korzenie miał na Mazowszu i Kielecczyźnie, walczył w mundurze Wehrmachtu. Ten mundur – jak i wszystkie inne ślady mogące świadczyć o „niemieckości” Anny, jej męża i całego gospodarstwa – został schowany bardzo głęboko. Żeby tej niemieckości nie pokazywać, nie kłuć nią w oczy, nie ponieść za nią kary, bo po wojnie była ona przecież swego rodzaju winą.
Taki los spotkał również – moje już dzisiaj – pudełko. Ukryte pod stertami innych przedmiotów w przykuchennej spiżarce czekało na ponowne odkrycie. Mijały kolejne dziesięciolecia, na pudełku pojawiały się nowe rysy i zadrapania, przesuwano je bowiem na tylną część regału, okładano kolejnymi stosami rzeczy bardziej i mniej potrzebnych. (Po)niemieckie przedmioty na światło dzienne zaczęły wychodzić powoli dopiero w latach 90. XX wieku, bo wtedy już można było od czasu do czasu wspomnieć, jak wyglądał świat „za Niemca”, użyć czasami języka niemieckiego czy wyjąć z dnia szuflady miliony „inflacyjnych” niemieckich marek jako ciekawostkę pokazywaną młodszym członkom rodziny w ramach urozmaicenia rodzinnych spotkań.
Moja rzecz przysposobiona to niewielka skrzyneczka, szkatułka, zamykane na kluczyk drewniane pudełko, które ze spiżarki Anny zabrałam do swojego wrocławskiego mieszkania po śmierci jego właścicielki. Niegdyś należało do Niemki – mieszkanki tych ziem znajdujących się w granicach Niemiec, wesołej i szczęśliwej dziewczyny, która miała trzech braci i dwie siostry i wiele planów na przyszłość. Do osoby, której nigdy nie poznałam, bo pudełko z dolnej półki spiżarnianego regału wyjęłam po śmierci nowej mieszkanki tych ziem, znajdujących się w administracyjnych granicach Polski, na tzw. Opolszczyźnie, rzadko uśmiechającej się i oschłej kobiety, która po roku 1945 zamilkła na temat swojej przeszłości, nauczyła się języka polskiego i z wielką nieufnością do końca życia odnosiła się do urzędników oraz spraw i pism urzędowych.
Moja rzecz przysposobiona to zamykane na kluczyk drewniane pudełko, które należało do mojej babci Anny, a obecnie zdobi szafkę mojego wrocławskiego mieszkania w poniemieckiej kamienicy.
❧ Uzasadnienie jury
Historia szkatułki używanej do przechowywania bibelotów z podróży zachwyca nie tylko ciągłością funkcji przedmiotu (przedwojenna pamiątka mieści w sobie dzisiejsze pamiątki), ale przede wszystkim nieoczywistością historii jej poprzedniej właścicielki. Poruszająca opowieść o dziewczynie-kobiecie, której tożsamość została przerwana przez wojnę, pozwala spojrzeć na powojenną zmianę granic z innej perspektywy, skłania do refleksji na temat jednostkowych tragedii, a także trudnej historii Ziem Zachodnich.
❦
Nagroda II ex.
Zuzanna Tymoczko ➸ Łyżeczka
Łyżeczka została odnaleziona w poniemieckim mieszkaniu w Kłodzku, gdzie sprowadziła się moja przyszywana prababcia Maria wraz z trójką sierot. Dzieci zostały jej w spadku po mężu, polskim podoficerze na kolei, który rok po ślubie został wywieziony do Buchenwaldu, a później na wiele lat słuch o nim zaginął. Jedną z tych sierot był mój dziadek Julian. Kiedy przyszli i powiedzieli, że tu już teraz nie jest Polska, że Polska to jest tam, gdzie do tej pory nie była Polska, Maria spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i na zawsze porzuciła piękny dom, gdzie cicho szumiał Czeremosz.
Od samego początku łyżeczka stała się łyżeczką do soli i została wbita na sztorc w słoiku koło kuchenki. Przez lata soliła kolejne zupy i pierogi, a z każdą posoloną potrawą ich poniemieckie mieszkanie stawało się coraz mniej poniemieckie, a coraz bardziej ich. Łyżeczka skrywała jednak sekret, zdradzający nieco jej pochodzenie. Była nim niewielka swastyka na trzonku, a pod nią litery M. D. A. Sch. d. A. – skrót, który rozszyfrowałam jako Modell des Amtes Schönheit der Arbeit, czyli model biura Piękno Pracy, które było nazistowską agencją upiększania rzeczywistości.
Mój dziadek, mając już 33 lata, zakochał się w dwanaście lat młodszej dziewczynie, mojej babci Zofii. Niedługo po ślubie urodziło im się dwoje dzieci, Lucyna i mój tata Artur. Łyżeczka stale soliła, karmiąc dzieci urodzone już na ziemi kłodzkiej.
Tak naprawdę poniemieckich szpargałów było w mieszkaniu więcej, każdy z nich naznaczony nazistowskimi symbolami. Być może surowa ręka dziadka wyrzuciła je przy którychś porządkach. Czy stało się tak, bo rzeczy te były starociami bez wartości? Czy może hakenkreuz wbijał się swym kolczastym ramieniem w oczy i serca mieszkańców, przypominając skąd przyszli i po jakiej ziemi stąpają? Dziś można się tylko zastanawiać, natomiast samotna łyżeczka przetrwała na swoim posterunku.
Wraz z biegiem lat tata ożenił się z moją mamą Anną. Dziadkowie mamy od strony matki byli podlaskimi rolnikami, a moja babcia Mania przyjechała na Dolny Śląsk w poszukiwaniu pracy. Z kolei dziadek mamy od strony ojca był wołyńskim Niemcem, który zdezerterował z armii i ożenił się z Polką, odrzucając swe twarde niemieckie nazwisko i przyjął nazwisko żony, które miało miękkie krawędzie i polskie brzmienie. Po długiej tułaczce moi pradziadkowie osiedli w Nowej Rudzie i wrośli w ziemię kłodzką, jak łyżeczka wbita w sól, ze skrzętnie ukrytym trzonkiem, by nie wzbudzać podejrzeń o ukryte źle kojarzące się symbole.
Jako artefakt z rodzinnego domu mój tata zabrał właśnie łyżeczkę i również wsadził do słoika z solą w nowym mieszkaniu. Na pewno w ten sposób uchronił ją przed ojcowskimi porządkami, które skazałyby ją na śmietnik historii. A więc łyżeczka soliła kolejne kasze i ziemniaki, karmiąc tym razem mnie i mojego brata Piotra. Niestety, rodzinne gniazdo rodziców nie wrosło korzeniami w ziemię i ciepłe rodzicielskie ramiona. Ze względu na pracę taty co kilka lat czekała nas przeprowadzka. Brzeg, Bolesławiec, Warszawa, w końcu mała miejscowość-sypialna na obrzeżach Warszawy. Łyżeczka tułała się razem z nami, niestrudzenie soląc i soląc, a jej brzydki rewers jakby trochę przybladł.
To ja nazwałam ją „małą hitlerowską łyżeczką”. Urodziłam się we Wrocławiu, a po długiej podróży wróciłam do niego znów po 30 latach. Większość bohaterów tej historii leży od dawna na kłodzkim i noworudzkim cmentarzu. Nie wiem, czy zostanę tu już na zawsze, czy będę musiała ruszyć dalej, ale wiem, że łyżeczka – świadek historii mojej rodziny – będzie razem ze mną i będzie dalej solić.
❧ Uzasadnienie jury
Historia małej łyżeczki opowiada piękną historię rodzinną, mimo że przedmiot naznaczony jest piętnem obcości – swastyką. Poruszający opis małego przedmiotu, który solił i będzie solił wiele codziennych i świątecznych dań, mimo zmieniających się miejsc zamieszkania jego kolejnych właścicieli.
❦
Nagroda III ex.
Bożena Dereń-Rozdziałowska ➸ Talerzyk
Mieszkam w poniemieckim domu. Jestem trzecim pokoleniem, które w nim mieszka po tym, jak moich dziadków przywieziono ze wsi pod Tarnopolem. Co dziwne i trochę śmieszne, dziadek wybrał właśnie tę zagrodę, bo spodobała mu się stojąca w nim stodoła, nie dom. W domu zostało trochę przedmiotów po poprzednich właścicielach, głównie większych mebli jak łóżka, szafy, ale ja postanowiłam napisać o małym fajansowym talerzyku.
O niemieckim właścicielu domu wiem tyle, że pracował na barce pływającej po Odrze. Z racji tej pracy często był nieobecny i nie mógł dobrze dopilnować budowy domu, wskutek czego do jego piwnicy przedostawała się woda. Podobno nawet procesował się z wykonawcami piwnicy. Potem nadeszła wojna, większość dobytku została spakowana na barkę i niemiecka rodzina popłynęła na zachód. Nie dojechali jednak szczęśliwie, w barkę trafiła bomba. Właściciele jednak przeżyli i gdy starali się o odszkodowanie od państwa za utracone mienie, to właśnie ludzie, którzy pracowali przy piwnicy, świadczyli na ich korzyść. Ciekawe, prawda?
A talerzyk? Pewnie właściciel barki nie raz odwiedzał Szczecin, może kupił tam coś do wyposażenia domu, a zadowolony sprzedawca dał mu ten talerzyk, polecając się jego pamięci na przyszłość? Talerzyk, który reklamuje wyposażenie hoteli i restauracji, szczególnie w przedmioty z porcelany, kamienia, szkła i metalu. Dlaczego go nie zabrano? Myślę, że nie był zbyt cenny i użyteczny dla byłych właścicieli.
Teraz jest w moim kredensie. Ze względu na wymogi konkursu być może będę musiała oddać go na jakiś czas na wystawę – przyznam, że nie bez żalu. Ale przecież nigdy tak naprawdę nie był mój…
❧ Uzasadnienie jury
Jurorów urzekła ciekawie opisana i zapadająca w pamięć historia talerzyka, a także jego poprzedniego właściciela, składana z okruchów informacji.
❦
Nagroda III ex.
Joanna Gul ➸ Pianino
Gdy byłam małą dziewczynką, zafascynowałam się pianinem, na którym podczas zajęć w przedszkolu grał utalentowany i bardzo sympatyczny pan Romek. Instrument był interesujący jako umilacz czasu, ale też jako wielki przedmiot, którego brzmienie i wewnętrzne działanie było dla mnie zagadką. Ta fascynacja wewnętrznym działaniem przedmiotów pozostała we mnie do dziś.
Okazało się, że pan Romek był też stroicielem fortepianów – kilka lat później, gdy zostałam uczennicą szkoły muzycznej, polecił moim rodzicom zakup przedwojennego pianina firmy Eduard Seiler. Rodzice kupili to pianino, a ja dzięki temu mogłam ćwiczyć już w domu, a nie w szkole po godzinach.
Jako dziewczynka nie miałam pojęcia, jaka jest historia pianina, na przykład dlaczego, skoro zbudowane zostało w dolnośląskiej Legnicy, ma napisy w języku niemieckim. Po obu stronach tabliczki firmowej do dziś są przybite medaliony z niezrozumiałymi dla mnie wtedy postaciami, napisami i datami. Pianino miało też mosiężne świeczniki. Dziwiło mnie wówczas, czy naprawdę kiedyś palono w tych świecznikach prawdziwe świeczki? Klawisze pokryte były przyjemną w dotyku kością, która z czasem trochę pożółkła.
Pianino wystarczyło na kilka lat ćwiczenia – pękła w nim metalowa rama, którą mój tato starał się naprawić własnym sumptem, co podobno, zdaniem stroiciela, wyszło całkiem dobrze. Niestety nie było już możliwości, aby nastroić je do właściwej wysokości, lecz trochę niżej, co dla słuchu ćwiczącego na instrumencie dziecka nie było korzystne. Rodzice zakupili nowsze pianino, polskiej firmy Legnica. Było niższe niż stare, nie wyglądało tak ładnie, nie miało ciekawych kształtów i barw jak to przedwojenne, nie miało w sobie tej tajemnicy, ale można je było prawidłowo nastroić.
Pomimo tego, że zmienialiśmy miejsca zamieszkania, oba pianina mamy w domu do dziś. Starsze wciąż działa, ale brzmi zupełnie innym dźwiękiem niż nowsze – choć nie stroi, brzmi głębiej, ciekawiej, choć nie nadaje się już do biegłej gry.
Z czasem zainteresowałam się historią instrumentów muzycznych. Napisałam pracę magisterską o historii firmy fortepianowej Eduard Seiler w przedwojennej Legnicy, a w trakcie przygotowywania tej pracy poznałam wiele dokumentów dotyczących firmy Seiler. Sprawdziłam numer seryjny własnego pianina, na jego podstawie okazało się, że nasz instrument pochodzi z 1886 roku. Mosiężne medaliony, przybite po obu stronach tabliczki firmowej, oznaczały udział firmy Eduard Seiler w wystawie w Amsterdamie w 1883 roku, jednej z wielu wystaw międzynarodowych i światowych, na których prezentowała instrumenty i zdobyła liczne nagrody.
Nigdy nie poznałam okoliczności, w jakich pianino przetrwało II wojnę światową i znalazło się u polskich właścicieli, od których je zakupiliśmy. Zapewne poprzedni niemieccy właściciele musieli je pozostawić, opuszczając swój dom. Jest ze mną już trzydzieści kilka lat. Pomimo tego, że nie przedstawia zbyt wielkiej wartości muzycznej, pianino ma swoje miejsce na zawsze w naszym domu – z powodu sentymentu do dzieciństwa, historii domowej oraz jego wartości historycznej. Firma Eduard Seiler była jedną z największych i najważniejszych wytwórni fortepianów i pianin na Śląsku do 1945 roku. Moje stare pianino jest jednym z wielu zachowanych instrumentów tej firmy, które do dziś stoją w prywatnych domach po obu stronach polsko-niemieckiej granicy, ale także na całym świecie. Są też prezentowane w muzeach – fortepian Seilera znajduje się między innymi w zbiorach Muzeum Miejskiego Wrocławia.
❧ Uzasadnienie jury
Opowieść o rzeczy – pianinie ujęła nas z dwóch powodów. Po pierwsze chęcią zgłębienia biografii przedmiotu, skutkującą nawet pracą magisterską. Po drugie – historią o przywiązaniu do przedmiotu, który nie jest bardzo użyteczny (z uwagi na inne strojenie), jest natomiast całkiem spory. Piękna historia!
❦
Nagroda III ex.
Maria Hepel-Frodyma ➸ Słoik
Niewielki słoik z napisem „GERRIX” na pokrywce i ściance jest w moim rodzinnym domu od zawsze. Nie zmienił właściciela po wojnie, bo moja rodzina jest właśnie stąd, ze wsi pod Zieloną Górą. Długie lata tkwił w najdalszym zakątku spiżarni. Nie pasował do większych pobratymców ze względu na swoją nietypowo małą objętość. Nie trafiały więc do niego kompoty ani przetwory mięsne.
Każdej wiosny łopata pozwala mi na odkrywanie drobnych skarbów w ogrodzie przy moim rodzinnym domu. Początkowo nie interesowały mnie brązowe skorupy. Wracały z powrotem do ziemi. Potem jednak, pod wpływem nieoczekiwanego impulsu, zaczęłam je zbierać w złudnej nadziei uzbierania ich w całość. Wkrótce przekonałam się, że przypomina to układanie olbrzymich puzzli. Brązowe kawałki różniły się odcieniem polewy. Trafiały się zielone kawałki masywnego szkła. W wilgotnej ziemi połyskiwały nieoczekiwaną bielą delikatne fragmenty porcelany. Był i kamyk z odciśniętym śladem muszelki. „Nic dziwnego, przecież tutaj kiedyś sięgał Bałtyk” – skwitowała moje zachwyty koleżanka ucząca geografii.
Nie ułożyłam mozaiki. Kawałeczki trafiły do słoika. Łączy je miejsce znalezienia, a dzieli czas. Zajęłam się za to identyfikacją znalezionych okruchów. Pomogły mi inne starocie znajdujące się w domu.
Najwięcej jest kawałków glinianych dzbanków lub misek. Niektóre pokryte polewą z obu stron, inne – tylko z jednej, czyli fragmenty dawnych mis lub dzbanków.
Grube zielone szkło to fragment szyjki starej butelki po piwie. Ma nawet otwór służący do umocowania drutu z zatyczką. Porcelanka przypominająca połowę podstawy kolumny jest przedwojenną zatyczką do butelki z chmielowym napojem. Solidny okruch szkła z trzema rogami był zapewne sześciokątną podstawą solidnej szklanki.
Białe delikatne płatki zdobione złotym paskiem pochodzą z talerzy. Być może z fabryki Silesia, o czym informuje sporych rozmiarów napis na jednym z nich. Niektóre są dziełem wytwórni Carla Tielscha z Altwasser Germany (Stary Zdrój to dzielnica Wałbrzycha). Informuje o tym charakterystyczny niebieski orzełek i duży fragment napisu. Odłamek zdobiony różowymi różami również pochodzi z przedwojennego Wałbrzycha. Był zapewne cukierniczką albo dzbankiem. Na kredensie w kuchni mam identycznie zdobiony mlecznik.
Bardzo zaśniedziały klucz również przeleżał w ziemi wiele lat. Zapewne otwierał jakąś szafę. Inne metalowe znalezisko chyba dość łatwo datować. Pusta łuska od pocisku musiała znaleźć się na ogrodzie około roku 1945.
Słoik z literą „G” w koronie nie jest jedynym przechowalnikiem okruchów przeszłości. Dołączyły do niego słoiki z hut szkła w Iłowej, Radomiu i Pieńsku, cukiernica Carla Tielscha oraz dzbanek z powojennego Bolesławca. Razem tworzą minihistorię.
❧ Uzasadnienie jury
Zwykły przedmiot (słoik) stał się bohaterem opowieści, a także pojemnikiem na pozornie nieużyteczne fragmenty ceramiki. Bardzo ciekawy jest opis rzeczy, a także zawartych w nim okruchów wspomnień. Jest to przykład ważnej narracji o przedmiotach, pokazanej także na wystawie – przekonaniu o integralności rzeczy z otaczającą przestrzenią.
❦
Wyróżnienie
Olga Bortkiewicz ➸ Szkatułka
Czas – przestrzeń dla ludzi i przedmiotów.
Jedni i drudzy odchodzą.
Kolejność – nieokreślona.
Pamiętamy to, co opowiedzą nam najbliżsi, lub to, co przeżyjemy sami.
A pamięć przedmiotu?
Z dzieciństwa pamiętam szkatułkę na drobiazgi. Coś wyjątkowego – wieczko. Szczyt marzeń dziecięcych pragnień – niebieskie i czerwone kwiaty. Zapewne rodzinna pamiątka babci, dziadka lub prababci. Po kądzieli Warszawa.
Szkatułka jest super, bo jest przeźroczysta, chociaż trochę zmatowiona, więc widać wszystkie skarby pakowane lub wyciągane dziecięcą ręką.
Według słów mojej mamy najpierw szkatułka służyła dziadkowi na śrubki, później babci na różne drobiazgi [spinki do włosów i agrafki].
Gdy wyprowadziliśmy się z ulicy Trzebnickiej na św. Antoniego szkatułka wpadła w moje stęsknione ręce, zajmując honorowe miejsce w regale. A w niej znowu zwyczajne drobiazgi – spinki do włosów i trójwymiarowy znaczek z wilkiem i zającem. Ale później szkatułka nie pasowała i przejął ją radośnie mój tato. Tym razem też posłużyła jako skarbiec na różności, ale inne. Stara paczka po papierosach, których od dawna już nie pali [dzięki Bogu!], zegarki na rękę [niesprawne, ale zbieram] i breloczek z MPK [tramwaje – moja miłość – byłem do emerytury motorniczym].
Na wieczku „zum Geburstag 1943”, pod czerwonymi i niebieskimi kwiatkami.
– Jesteś pewna, że Warszawa?
– Nie teraz, teraz już nie.
– Wiesz, każdy ma jakieś, któreś urodziny. I lubi dostawać prezenty, czasami takie zrobione własnoręcznie.
– Do kogo należałaś?
– Do dziewczyny, do kobiety, na moim wieczku są kwiaty z okazji urodzin w 1943.
– Co przechowywałaś wtedy?
– Nie pamiętam tych rzeczy, ani imienia dziewczyny-kobiety. Może zwykłe drobiazgi, a może jedno najcenniejsze zdjęcie matki, ukochanego?
– A jak cię znalazł mój dziadek? Pytam ciebie, bo jego już nie ma.
– Zapomniałam, tyle lat… Okropieństwa wojny, ucieczki, tułaczki. I później spokojny kąt i nowi ludzie. Zapewne znalazł mnie na gruzach lub wybrał spośród setek innych rzeczy na targowisku na placu Nankiera. Ale wtedy…, już chyba byłam pusta.
Ja przeżyłam, ona nie.
zum Geburstag – na twoje urodziny
nach dem Tod – po śmierci
das Gedächtnis – pamięć / pamiątka
❦
Wyróżnienie
Anna Manduk ➸ Wrocław, Sępolno
Wystawa „Rzeczy przysposobione” poruszyła mnie – ten róż na ścianach, opisy, które otwierają furtki pamięci i refleksji. Pomyślałam, że to zaskakujący dla mnie sposób podejścia, taka ciepła, pozytywna melancholia.
Zdałam sobie sprawę, że sama przysposobiłam piękny poniemiecki słój do weków, na łazienkowy pojemnik na sól do kąpieli.
Zaburzone linie cegieł na ścianie naszego salonu przypominają o nalotach i o tym, że nowi mieszkańcy łatali te wyrwy po bombach, tak jak potrafili i tym, co mieli. Mąż po odkuciu tynku postanowił pozostawić je bez retuszu, jako część historii naszego mieszkania, dzielnicy i Wrocławia.
Często te nierówne cegły ciekawią gości, dlaczego takie nieidealne, rozpoczynają inspirujące rozmowy.
Żyjemy w poniemieckim mieszkaniu, z pamięcią o jego pierwszych niemieckich mieszkańcach i repatriantach, którzy w 1946 roku zasiedlili je. Przysposobiłam i po nich kilka rzeczy… krzesło, lampę, glinianą formę do tarty na poidełko dla owadów.
Cieszy mnie układ przestrzenny osiedla, ogródki, zieleń, nawet dostatek miejsc do parkowania na Sępolnie, a to przecież też przysposobione.
Do tej pory zachodzimy w głowę, czy te potężne stare jabłonie, które rosną na ogródku przed blokiem to po 1946 roku sadzone, czy jeszcze w latach trzydziestych?
Przyszła do mnie refleksja, że żyją we mnie różne pamięci: pamięć Ziem Odzyskanych, pamięć rodzinnych częstochowskich stron ze strony taty i pamięć kieleckiej wioski frontowej ze strony mamy.
❦
Wyróżnienie
Dominika Muszyńska ➸ Obrazek z zamkiem Chojnik
Babcia Petronela znalazła się we Wrocławiu w wyniku powojennych przesiedleń z Kresów Wschodnich. Z Borszczowa przyjechała razem z kilkuletnim synem Kazikiem, mamą Ewą i krową.
W związku z tym, że dziadek Izydor był jeszcze w tym czasie na robotach przymusowych w Austrii, musieli poszukać nowego domu sami.
Pierwotnie babcia znalazła dom w świetnym stanie, ale bała się do niego wprowadzić. Wydawało jej się, że z synem i starszą matką nie da rady zawalczyć o pozostanie w tym miejscu, gdyby zjawili się inni chętni. Dlatego właśnie wybrała dużo biedniejsze gospodarstwo.
To tam na ścianie musiał wisieć obrazek przedstawiający Burg Kynast (Zamek Chojnik). Przez kolejne lata pozostał na swoim miejscu. Wisiał w kuchni dziadków tuż nad piecem.
❦
Wyróżnienie
Lucyna Potoczna ➸ Czerwona księga ze złotymi literami
Zacznę od zdjęcia. Z pewnością łatwo rozpoznać, że to Święty Mikołaj. Ubrany jest w długi kożuch, bo odwiedzał dzieci w zimie, a wtedy zimy bywały mroźne. Nie przypomina wcale wesołego staruszka z białą broda, w czerwonej czapeczce i czerwonym kubraczku z reklam coca-coli, jak najczęściej widzimy go dzisiaj.
Święty Mikołaj z Miry był biskupem, posiada więc pastorał i mitrę. Postać ze zdjęcia ma jeszcze za pasem kożucha wielką księgę. Okładka była koloru czerwonego, a litery i ozdoby złote. W tej księdze zapisana była cała wiedza Świętego Mikołaja na temat dzieci: czy były grzeczne, czy nie były grzeczne, czy dostaną duży prezent, czy też skromniutki.
Świętym Mikołajem był najczęściej mój ojciec, ewentualnie wujek. Widoczne na zdjęciu dziewczynki, to dwie moje siostry, kuzynka i córka sąsiadów. Mnie nie ma, bo byłam jeszcze zbyt mała. Który to rok? 1953? 1954? Chyba tak.
Gdzie Mikołaj odwiedził te śliczne i grzeczne dziewczynki? W poniemieckiej kamienicy we Wrocławiu, ulica Dubois 20. Zjawiał się u nas w nocy i zostawiał prezenty pod poduszką.
Po latach natknęłam się gdzieś na tę czerwona księgę ze złotymi literami. Tekst był w języku niemieckim, którego nie znałam. Były tam też ryciny, które z pewnością zainteresowałyby entomologa: insekty, robaki i tym podobne. Gdy byłam już całkiem dorosła ofiarowałam księgę mojej koleżance, germanistce. Choć entomologiem nie była, prezent przyjęła.
Nie wiem jakie są dalsze losy tego wydawnictwa, ale z pewnością było PRZYSPOSOBIONE i odgrywało swoją rolę w czasie naszego wczesnego dzieciństwa.
■ Zoom na muzeum – zapraszamy również do lektury innych tekstów ➸