Muzealne rozmowy: „Jedno – niemożliwe! Jedno z wielu – tak!”

Elżbieta Berendt – etnografka, muzealniczka, członkini Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego, Rady Programowej Narodowego Instytutu Dziedzictwa oraz Rady ds. Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego MKiDN, od 1994 r. pełniła funkcję kierowniczki wrocławskiego Muzeum Etnograficznego. Po wielu latach pracy 26 lutego 2024 r. przechodzi na emeryturę. Wstępując w nowy etap życia, podzieliła się wspomnieniami.

Fot. Magdalena Lorek

Czy pamięta Pani swój pierwszy dzień w pracy?
Zapewne to pytanie dotyczy pracy w Muzeum Etnograficznym (to nie było pierwsze miejsce mojego zatrudnienia). Oczywiście po tak wielu latach nie pamiętam tamtego dnia we wszystkich jego szczegółach, ale jedno wydarzenie utkwiło mi w pamięci – mogę nawet powiedzieć, że ma dziś dla mnie wymiar symboliczny. Stawiłam się do pracy w Muzeum, które swoją siedzibę miało wówczas w zachodnim skrzydle Zamku Królewskiego przy ul. Kazimierza Wielkiego i sąsiadowało z Muzeum Archeologicznym (początkowo cały kompleks zamkowy zarządzany był przez Muzeum Śląskie). Jest to w tej historii o tyle istotne, że Muzeum Etnograficzne nie miało swojej służby portierskiej, a klucze do jego siedziby deponowane były na portierni Muzeum Archeologicznego. Zatrudniając się w Muzeum nie byłam nieznaną jego kierownictwu absolwentką etnografii na Uniwersytecie Wrocławskim. Wcześniej stawiałam się tam – podobnie jak inni studenci – na zajęciach z zakresu muzealnictwa prowadzonych przez kierowniczkę Muzeum panią dr Magdalenę Rostworowską, dwukrotnie odbywałam też praktykę muzealną, w tym tak niestandardową jak działania przy renowacji zabytków z zakresu plastyki obrzędowej. Stąd już pierwszego dnia, bez wprowadzenia mnie w prawa i obowiązki pracownicze, wskazano mi pokój pracy usytuowany na II piętrze, w pewnym odosobnieniu, przy magazynach Działu Sztuki. To były znane mi przestrzenie, a sztuka dawna i nieprofesjonalna niezmiennie dostarczała mi wielu wzruszeń. Zatem już tego pierwszego dnia zagłębiłam się z zapałem w poznawanie grafiki dewocyjnej, przegląd innych zabytków, lekturę etnograficznej literatury. Nie odnotowałam nawet tego, że Muzeum opustoszało – prawdopodobnie był to dzień, w którym nie było udostępniane zwiedzającym. Drzwi wejściowe były zamknięte, a ja pozostawałam jedynym jego pracownikiem. Ta historia oczywiście zakończyła się szczęśliwie. Ten, kto zamykał drzwi, przypomniał sobie, że nie zauważył wyjścia nowej pracownicy i wrócił, aby mnie „uwolnić”. Ale przecież od tamtego dnia, już nie tylko na to jedno popołudnie, pozostałam na wiele lat muzealniczką „zniewoloną” – przede wszystkim możliwościami, jakie Muzeum dostarczało pasjonatom wiernym jego misji i gotowym ją realizować zawsze, nie tylko w obowiązujących godzinach pracy.

Jak zmieniło się ME na przestrzeni 40 lat Pani pracy w Muzeum?
Podstawową wizualną zmianą odnotowaną w historii Muzeum była zmiana jego siedziby. Po kilkudziesięciu latach intensywnej działalności w budynku Zamku Królewskiego, usytuowanego w centrum Wrocławia przy ulicy Kazimierza Wielkiego, w 2004 r. Muzeum przeprowadziło się do budynku dawnego pałacu biskupów wrocławskich przy ulicy Traugutta, na przedmieście Wrocławia. Przeprowadzka nastąpiła po komunalizacji całego kompleksu zajmowanego przez Muzeum Archeologiczne i Muzeum Etnograficzne. Proces ten doprowadzono do finału, choć przepisy prawne, na podstawie których działano, nie dopuszczały możliwości przejęcia tych obiektów, w których Miasto nie realizowało zadań własnych lub zleconych. Przenosiny poprzedziło kilka lat niepewności, co do przyszłości Muzeum, nierealistycznych pomysłów jego ulokowania w różnych miejscach, a nawet publicznego zgłaszania zamiarów jego likwidacji – jako radykalnego rozwiązania problemów absorbujących miejskich urzędników. Nowa siedziba niosła ze sobą także zmianę wyznaczoną kontaktem ze społecznością lokalną. W centrum miasta Muzeum było odcięte od wrocławian (nie było wtedy jeszcze dzisiejszego przejścia dla pieszych doprowadzającego zwiedzających niemal do bram obecnego Muzeum Miejskiego). W nowej lokalizacji my, muzealnicy „na walizkach”, niemal natychmiast odczuliśmy „czułą” opiekę sąsiadów, a zwłaszcza Rady Osiedla. Muzeum zyskało także zielone tereny okalające budynek, umożliwiające zewnętrzne działania edukacyjne. Zmieniło się wreszcie jego wyposażenie – zamontowano nowe regały i moduły magazynowe, zakupiono nowe meble biurowe. A czy zmieniła się działalność ? W części tak, ale zasadniczo kontynuowano dawne projekty i zadania. Nowością była zdecydowanie bardzo intensywna, skutkująca realizacją kilkudziesięciu wystaw i działań edukacyjnych – współpraca z organizacjami reprezentującymi mniejszości narodowe i etniczne.

Gdyby mogła Pani wybrać jedno wydarzenie / jeden dzień z życia ME, do którego chętnie wraca, to co by to było?
Jedno – niemożliwe! Jedno z wielu – tak! A więc może przywołam fantastyczne działanie sypania mandali przez buddyjskich mnichów w sali wernisażowej – nadzwyczaj żmudne i równie precyzyjne, przy asyście wielu obserwatorów, rozciągające się na kilka dni. Efekt – wspaniała, barwna kompozycja z kolorowego piasku, którą w finale, w kilka minut, zgodnie z rytuałem – zniszczono. Piasek procesyjnie przenieśliśmy razem z mnichami nad rzekę Oławę i tam wsypaliśmy do wody. To miało przynieść opiekę dobrych bóstw całemu osiedlu, a więc i Muzeum. A może drugie – wystawa romska „Romani Art” – prezentacja trzech artystów romskich: Małgorzaty Mirgi-Tras, Bogusławy Delimaty i Krzysztofa Gila, i wizyta na wernisażu najwspanialszych gości – romskich dzieci z rodzin rumuńskich, z koczowiska przy ulicy Kamieńskiego, a może trzecie… No tak, miało być jedno.

Jaka jest Pani ulubiona wystawa w ME?
Jedna ulubiona – niemożliwe! Jedna z wielu – tak. Może zorganizowana w 2011 r. wystawa
„Z widokiem na Ararat. Losy Ormian w Polsce” – wielkie święto ormiańskiej kultury: spotkania, koncerty, oprowadzenia. Niektórzy ze zwiedzających dopiero na tej ekspozycji odkrywali swoją ormiańską tożsamość. A może wystawa fotografii Augustyna Czyżowicza – wyjątkowy dokument codziennego i odświętnego życia mieszkańców dolnośląskich wsi: Brzózki, Trzcinicy Wołowskiej
i Głębowic, A może wystawy wspaniałego wrocławskiego kowala Ryszarda Mazura… No tak, miała być jedna.

Najbardziej nieoczekiwany/zaskakujący eksponat i jego krótka historia
Może nie tyle zaskakujący eksponat, co zaskakująca zmiana jego proweniencji. Jednym z moich ulubionych przedstawień Chrystusa frasobliwego w zbiorach jest rzeźba daleka od poprawnego rzemieślniczego wykonania, o nadzwyczajnej ekspresji spotęgowanej ubytkami, Chrystus z twarzą zafrasowanego i spracowanego mieszkańca wsi, o lekko zagubionym spojrzeniu. W księdze inwentarzowej opisywana była jako dolnośląska, zakupiona od przedstawiciela nauki spoza Dolnego Śląska, z sugestią, że była wynikiem prowadzonych na tym terenie badań terenowych. Kiedy opracowywałam katalog naszych zbiorów z zakresu rzeźby dolnośląskiej, odnalazłam fotografię tego samego Frasobliwego na okładce czasopisma „Polska Sztuka Ludowa”, z podpisem lokującym ją w Pantalowicach, pow. Przeworsk… Przedziwna wędrówka rodząca wiele pytań, na które nie uzyskałam odpowiedzi.

■  Muzealne rozmowy ➸

 

print