„Najwspanialsze dni w moim życiu to powstanie w Marsylii. Jak wielu innych, miałam rachunki do rozliczenia z nazistami, moi rodzice i cała moja rodzina zginęli w obozach w Polsce i gettach. Nie miałam wiadomości o mojej siostrze, więźniarce politycznej, nie wiedziałem jeszcze, że zginęła zgilotynowana. Byłam z moją grupą partyzantów 21 sierpnia 1944 r. o godzinie 15.00 przed prefekturą. Uciekający Niemcy strzelali. Kucając pod osłoną koła furgonetki, zrobiłam swoje pierwsze zdjęcie nowo odnalezionej wolności. Nieprzyjaciel wycofał się przed partyzantami, to był początek powstania”.
To fragment wspomnień polskiej fotografki Julii Pirotte. Dramatyczne losy zaprowadziły ją na południe Francji, gdzie dokumentowała walkę z okupantem.
Na początku warto jednak zapoznać się z życiorysem artystki. Urodziła się w 1907 roku w Końskowoli, niedaleko Lublina. Już od najmłodszych lat angażowała się w działalność partii komunistycznej, za co była wielokrotnie więziona, a w wieku 17 lat skazana na cztery lata więzienia. Na szczęście w 1934 roku udaje się jej uciec i zbiec do Belgii, gdzie poślubia Jeana Pirotte’a. To poza granicami kraju zaczęła się jej przygoda z dziennikarstwem: pisze artykuły do różnych czasopism o warunkach pracy m.in. polskich górników, nad którymi sprawuje opiekę. Jej charyzma i przebojowość sprawiają, że zaczyna być twarzą demonstracji, przez co traci pracę. Na szczęście Suzanna Spaak (której wspaniały portret znajduje się w zbiorach naszego muzeum) – feministka i wielka bojowniczka ruchu oporu, która doceniła jej talent dziennikarski podarowała jej Leicę Elmar 3.
Pirotte swój pierwszy fotoreportaż wykonała w krajach bałtyckich, na Litwie, Łotwie i w Estonii dla agencji prasowej Foto Waro. Po wybuchu II wojny światowej od razu angażuje się w ruch oporu, zostaje reporterem „Dimanche Illustré” i jako łączniczka nosi przy sobie materiały propagandowe oraz broń. Wytwarza też fałszywe dokumenty dla członków ruchu oporu.
Często Pirotte była jedynym świadkiem dramatycznych wydarzeń, a wykonane przez nią zdjęcia – jedynym historycznym śladem, osobistym świadectwem. Koniec wojny nie zakończył jej reporterskiej działalności. Fotografowała repatriację polskich zesłańców. Gdy wraca do Polski w 1946 roku odkrywa zrujnowany kraj, w którym słychać echo niewygasłego jeszcze antysemityzmu. O jego sile przekonuje się niedługo, bo w 1946 roku, kiedy to relacjonuje pogrom kielecki.
Bezsprzecznie jedne z najlepszych zdjęć Julii Pirotte pochodzą z czasu jej pobytu na południu Francji, gdzie oprócz działalności reporterskiej brała wraz z siostrą Mindlą udział w walce francuskiego ruchu oporu i dokumentowała wydarzenia wojenne. Jej zdjęcia z frontu są bardzo zachowawcze, typowe dla fotografii reportażowej. To, co wyróżnia relację z Marsylii, to nie żołnierze kryjący się w wysokich zaroślach przed wrogiem. Najbardziej uderzające i przejmujące są portrety dzieci, matek i osób starszych – dokumentujące cierpienie tych, którzy nie potrafili się sami bronić. Ich intymność stoi w opozycji do okoliczności. To dzieci są największymi ofiarami konfliktu, którego nie rozumieją, i w którym nie chcą brać udziału. Te niewinne twarze rzadko patrzą prosto w obiektyw. Częściej coś odwraca ich uwagę, patrzą daleko poza kadr, jakby na coś czekały. Te dzieci rozumieją, zapewne nawet więcej niż dorośli. Są jak dzikie zwierzęta czekające na atak.
Przykładem czułego spojrzenia Julii Pirotte jest zbiorowy portret dzieci w obozie przejściowym w Bombard. Niedługo po zrobieniu tego zdjęcia, przedstawione na nim osoby wsiadły do pociągu w stronę Auschwitz. Na pierwszy rzut oka jest to sielska scena, na której kilkanaścioro dzieci ustawiło się w kolejce po posiłek. Nie ma w tym przedstawieniu żadnego dramatyzmu, większość postaci ustawiona jest do widza plecami zaglądając ze zniecierpliwieniem do wielkiego garnka z zupą. Starsza dziewczyna po prawej, jedyna odwrócona do nas przodem spogląda w prawo z zaciekawieniem. W lewej ręce trzyma garnuszek na posiłek. W oddali musi dziać się coś intrygującego, bo chłopiec obok również patrzy w tamtym kierunku. Przy pierwszym spotkaniu z tym zdjęciem wydaje się, że przedstawia ono grupę młodzieży na szkolnym podwórku lub w dzielnicy mieszkalnej, która spotkała się na wspólnym obiedzie. Tylko podpis zdradza, co tak naprawdę kryje się za tym obrazem. Pozornie statyczna kompozycja, pod wpływem autorskiego podpisu z drugiej strony zdjęcia: „Żydowskie dzieci na kilka dni przed przewiezieniem do Auschwitz” staje się ulotna, jakby za chwilę kadr miał stać się pusty. Wiemy doskonale, jaka przyszłość czeka większość bohaterów tego ujęcia i wielu innych zdjęć Pirotte, na których widzimy roześmiane lub zawstydzone dzieci z zainteresowaniem śledzących poczynania pani fotograf. Zdjęcia Julii Pirotte wykonane między innymi w obozie dla uchodźców w Bombard są smutnym preludium tego, co zmożemy zobaczyć między innymi na zdjęciach amerykańskiej fotografki Lee Miller z wyzwolenia obozów zagłady.
Sama Pirotte przyznała: „Lubię smutek. Jest bardziej fotogeniczny niż radość”. Potwierdzeniem tych słów zdają się wykonane przez nią zdjęcia. Przykładem może być fotografia dziecka przed piekarnią. Odnajdujemy w tym portrecie wszystko, czego poszukiwała Pirotte. Drobna postać w znoszonym, brudnym płaszczu spogląda nieufnie wprost w obiektyw. Bije z tej niewinnej twarzy prawdziwy smutek. Założone nerwowo ręce sugerują, że na coś czeka, ale czy na pewno na wejście do piekarni? Nie ma obok nikogo. Może to głód zwabił dziecko w okolice witryny? Symetryczne, dorodne bagietki stoją dumnie na ekspozycji – to symbol dobrobytu, ratunku przed wojennym głodem. Zdaje się, że te przerażone oczy szukają wybawiciela, który podzieli się jedzeniem. Jest tu strach, wstyd, zagubienie. Ta mała osoba odseparowana od posiłku metalowymi kratami nie ma wstępu w bezpieczną przestrzeń piekarni. Zawisła między dwiema rzeczywistościami. Nie należy do świata wojny, ale też nie należy do normalnego życia, w którym mogłaby wejść swobodnie i zrobić zakupy. Ten kadr symbolicznie oddaje wojenną sytuację dzieci, które są milczącymi obserwatorami. Muszą czekać biernie na rozwój wydarzeń, tak jak dziecko z tego kadru, które nie może wykonać żadnego kroku.
Jednym z najbardziej wstrząsających zdjęć jest ujęcie bosego chłopca siedzącego pod filmowym plakatem. Pierwszym pytaniem, jakie przychodzi nam do głowy jest: czy chłopiec na pewno śpi? Być może nie chcemy znać odpowiedzi. W górnej części kadru widzimy plakat z postacią Tarzana z synem na ramionach – to niedostępny świat rozrywki, w której chłopiec mógłby uczestniczyć, ale którego prawdopodobnie nigdy nie pozna. Kadr jest podzielony na dwie strefy: dolną – świat biedy i wojny – oraz górną – świat zabawy i beztroski. Na plakacie czytamy tytuł filmu: Tarzan trouve un fils („Tarzan znajduje syna”). Chłopiec na plakacie, siedząc na ramionach ojca, może walczyć z przeciwnościami losu, a śpiącemu na ulicy dziecku pozostaje tylko rezygnacja. To właśnie siła prac Pirotte – jeden kadr, który skłania do refleksji i stawia tak wiele dramatycznych pytań.
Teresa Śmiechowska we wstępie do katalogu Twarze i dłonie zalicza Pirotte do grona fotografów heroicznych. Jednak heroizm Pirotte nie opierał się na poszukiwaniu sensacji i szokujących kadrów. Fundamentem jej fotografii jest wzruszająca empatia, zdolność do postawienia się w sytuacji ofiary. Sama została przecież traumatycznie naznaczona przez wojnę. George Vercheval, dyrektor Muzeum Fotografii w Charleroi, a prywatnie przyjaciel Julii Pirotte, zauważył, że najważniejszy dla niej był przekaz. Treść górowała nad warstwą formalną. Estetyka schodziła na dalszy plan. Zdjęcia Pirotte są mocne i spontaniczne, ale czy możemy oczekiwać od fotografa zachowania zimnej krwi w obliczu rozgrywającego się dramatu?
Julii Pirotte tak opisywała swoją artystyczną postawę:
„Nieznane mi było […] wyrażenie fotografia zaangażowana. Fotografie moje były robione spontanicznie, zrodzone z wewnętrznej potrzeby. Nie mogłam jako człowiek i jako fotografik przechodzić obok wydarzeń tak ważnych, których byłam świadkiem. Czy mogłam przejść obojętnie, nie rejestrując zatroskanych twarzy żon górników z Gardanne? Buzi dzieci o smutnych, nieufnych spojrzeniach, spotkanych w wąskich, krętych uliczkach wokół Starego Portu? Zmęczonych twarzy kobiet stojących godzinami w kolejkach przed sklepem mięsnym lub piekarnią? Czy mogłam nie fotografować scen tworzących integralną całość życia wojennego?”
Z tych słów wyłania się obraz artysty przede wszystkim empatycznego, działającego pod wpływem emocji, a nie ambicji artystycznej. Dlatego tak bardzo jej kadry różnią się od zdjęć takich fotografek jak Lee Miller czy Margaret Bourke-White, fotoreporterek ze Stanów Zjednoczonych, które przybyły do krainy opętanej wojną. Pirotte pozbawiona została złudzeń już w dzieciństwie, działała pod wpływem emocji, a nie ambicji artystycznej. Pirotte doskonale wiedziała, co to bieda, głód i ciągły strach o życie najbliższych osób. Ta jedyna w swoim rodzaju emocjonalność nie oznacza, że fotografka była ślepa na walory estetyczne – lubiła też bawić się formą, kadrować w nieoczywisty sposób czy subtelnie operować światłocieniem. Mieszanka ogromnej wrażliwości artystycznej oraz wyjątkowej empatii zaowocowały jedynymi w swoim rodzaju kadrami.
Julia Pirotte uważnie dobierała słowa, a obrazy miały dla niej ogromne znaczenie. Fotografię traktowała jak broń, która pozwala jej walczyć o ważną sprawę. Jej narracja ma ogromną moc, ponieważ przesłanie jest widoczne natychmiast: potępia biedę, samotność, wyzysk, wojnę. Gloryfikuje tych, którzy mają siłę stawić opór potężnemu wrogowi.
Aleksandra Szwedo, Dział Fotografii MNWr, Pawilon Czterech Kopuł Muzeum Sztuki Współczesnej
15 marca 2023
Zapraszamy do lektury innych tekstów z cyklu „Intrygujące!” ➸