Rozmowa z Janem Koloczkiem, nyskim rzeźbiarzem, malarzem, filozofem.
Fot. Wojciech Rogowicz
Co było najpierw, rzeźba czy malarstwo?
Malarstwo. Byłem młodym chłopakiem, kiedy zacząłem się tym interesować, ale malowałem już na płótnie. Malowałem, lecz w malarstwie brakowało mi czegoś, być może dlatego, że lubiłem namacalną przestrzeń. I dlatego zająłem się rzeźbą. Na początku musiałem nauczyć się techniki.
Sam?
Jestem samoukiem. Dużo czytałem, oglądałem, musiałem się nauczyć technicznie obrabiać drewno. To, co chciałem zrobić, widziałem w wyobraźni, ale nie wiedziałem, jak wykonać – to był problem techniczny. Musiałem się nauczyć obróbki drewna, powoli doszedłem do perfekcji wykonywania. Robiłem coraz trudniejsze rzeczy, nigdy nie chciałem się zatrzymać na żadnym etapie. „Drążyłem” dalej i głębiej, chciałem pokazać coś nowego i innego.
Co lubi Pan pokazywać najbardziej? Na wystawie w Muzeum Etnograficznym jest dużo metaforycznych dzieł.
Lubię metafizykę, metaforę. Lubię przekazywać myśl nie bezpośrednio, tylko zakamuflowaną – taką, którą trzeba odczytać. Nieraz bywało, że ktoś pytał mnie, czy dobrze odczytał moją pracę. Zawsze wtedy mówię, że wskazana przez widza interpretacja jest też dobra, bo patrzący dostrzega w tym swoje, swoją osobę. To bardzo ważne, żeby zobaczyć. Zdecydowanie gorzej jest, jeśli przechodzi się obojętnie i nie zwraca uwagi na prezentowany obraz lub rzeźbę.
Na początku tworzył Pan swoje prace, nie wystawiając ich.
Nie miałem zamiaru ich sprzedawać, robiłem je dla siebie, z potrzeby serca. Mając pomysł, nie robiłem szkiców, musiałem zobaczyć to coś w wyobraźni i wykonać. Praca nad obrazem czy rzeźbą przypomina katar. Przy katarze zażywa się lek, a ja musiałem zacząć realizować zamiar, wtedy już czułem spokój. Ten spokój był jednak zawsze krótkotrwały, bo za chwilę przychodził do głowy nowy pomysł. Na początku moje prace gromadziłem w domu, nie wystawiałem ich. Mój syn Adam opowiadał o nich w szkole, jego pani nauczycielka nie wierzyła w te opowieści i przyszła je zobaczyć. Moje prace spodobały jej się i Małgorzata Radziewicz z Muzeum Powiatowego w Nysie obejrzała wystawę, napisała recenzję i przekonała mnie do pokazywania. Dostałem wsparcie, którego się nie spodziewałem. Zacząłem jeździć na wystawy, targi.
Szkoda, że nie może Pan już rzeźbić.
Nie mogę, miałem wypadek. Musiałem więc wrócić do moich korzeni, czyli do malarstwa. Całe szczęście, że mogę malować, bo nie widziałbym życia bez twórczości.
Jest tu Pana ulubione dzieło?
Nie mam takiego, które na sto procent określiłbym słowem „ulubione”. W każdym zostawiam kawałek serca.
Czy uważa Pan kogoś za swojego mistrza?
Wielu twórców cenię bardzo. W malarstwie to np. Witkacy, Bruno Schulz. Zostawili we mnie piętno, otworzyli wyobraźnię. Mistrzem rzeźby był Wit Stwosz, od kiedy jako trzynastolatek zobaczyłem ołtarz w Bazylice Mariackiej.
Sala wystawowa w Muzeum Etnograficznym aż kipi intensywnymi barwami. Dlaczego używa Pan takich kolorów?
Kolor to część mnie. Uwielbiam kolory. Widzę kolorowo, tak patrzę na przyrodę, naturę. Bezbarwne życie byłoby bardzo smutne.
Rozmawiała Małgorzata Matuszewska
Więcej wpisów:
— Wystawa „Jan Koloczek – malowane marzenia” ➸
— Fotorelacja z wernisażu ➸